Moje wędrowanie po świecie było wędrowaniem głównie po świecie wojen, ale i w tych zupełnie niespokojnych miejscach nie brakowało momentów pięknych, niezwykłych, czasem zabawnych. Jednym razem był to widok, zapierający dech w piersiach, innym razem miałem szczęście być świadkiem wzruszających scen, pełnych emocji. Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek czuje, że bierze udział w czymś niezwykłym i wie, że ten moment nigdy więcej się nie powtórzy. Bywa tak, gdy na naszej drodze los postawi niezwykłych ludzi. Ludzi, którzy zmieniali historię milionów. Takie spotkania sprawiają, że człowiekowi wydaje się, że zaczyna rozumieć mechanizmy rządzące światem.
Pamiętam, jak w 1998 roku Nelson Mandela poleciał do Angoli jako prezydent Południowej Afryki. Była to oficjalna wizyta na zaproszenie prezydenta Angoli, Dos Santosa. Sam Santos od wielu lat toczył wojnę domową z UNITA (National Union for the Total Independence of Angola), dowodzoną przez Jonasa Malheiro Savimbi. Wojna trwała już ponad dwadzieścia lat. I do takiego właśnie niespokojnego kraju przyjeżdżał Nelson Mandela.
Dotarłem do Angoli razem z grupą znajomych dziennikarzy krótko przed przylotem Mandeli. Luanda chwilami mogła przypominać Hawanę, ale tylko chwilami. Ślady wojny były widoczne. Mandela przyleciał razem ze swoją córką Zinzi. Pierwszego dnia oficjalnej wizyty gospodarze wydali wystawną kolację, zaproszono i dziennikarzy, by mogli udokumentować spotkanie. Gdy wyszliśmy już z pałacu prezydenckiego, moja przyjaciółka Deborah Pata, która pracowała wówczas dla Radia 702, jednej z ważniejszych stacji radiowych w RPA, szepnęła mi na ucho, że Madiba (tak nazywano Mandelę w RPA) zaprasza na śniadanie i czy nie mam ochoty się wybrać.
Pomyślałem wtedy, że to wspaniała okazja na spotkanie z prezydentem Mandelą i zrobienie mu zdjęć, więc odpowiedziałem, że oczywiście.
Fotografowałem prezydenta Mandelę zanim został prezydentem, jeszcze w roku 1994. Wtedy wraz z członkami Bang Bang Club Kevinem Carterem, Kenem Oosterbroekiem, Joao Silvą, Gregiem Marinovicem, Garym Bernardem, Jamesem Nachtwayem oraz moim serdecznym przyjacielem Davidem Brauchli (dziś mieszkającym w Czechach) jeździłem i fotografowałem zmiany w RPA przed wyborami. O tym jednak opowiem innym razem.
Wracając do Angoli i 1998 roku - rankiem razem z trojgiem moich przyjaciół (wspomnianą Deborah, moją współpracowniczką z Reutersa Lesley Wroughton i Adilem Bradlowem, fotografem z AP) pojechaliśmy do prezydenckiej rezydencji dla gości. To był taki mały domek, a ja spodziewałem się tłumu reporterów. Zastanawiałem się więc przez drogę, jakie zdjęcia uda mi się zrobić. Tymczasem przyjeżdżamy pod rezydencję a tam pusto. Ochrona przepuściła nas dalej i tu nagle wita nas sama Zinzi, córka Mandeli i prowadzi do jednego z pokojów. Jesteśmy sami. I w tym momencie dopiero dotarły do mnie słowa Deborah: „Madiba zaprasza nas na śniadanie”.
W pokoju stał stół nakryty dla sześciu osób a chwilę później do pokoju wszedł sam Nelson Mandela.
Wszyscy oniemieliśmy ze zdziwienia. Mandela się z nami po kolei przywitał i zaprosił do stołu. I tak zaczęło się jedno z najbardziej niezwykłych śniadań w moim życiu. Niby jedliśmy, ale w ogóle tego nie pamiętam. Pamiętam za to niemal każde słowo z tego niesamowitego wykładu o RPA, Afryce oraz życiu tego w moich oczach Wielkiego Człowieka.
Zobaczyłem chyba po raz pierwszy naprawdę (bo czym innym jest wiedzieć o faktach, słuchać o nich, a czym innym poczuć, zrozumieć całą swoją istotą), co przeżył i jak wiele poświecił dla równouprawnienia mieszkańców Afryki. Zadawaliśmy pytania a on z takim niesamowitym spokojem i cierpliwością wyjaśniał nam wątki, które nas interesowały szczególnie. To była fascynująca lekcja historii, pokory, determinacji. A tym co nas najbardziej uderzyło to jego niespotykana wręcz skromność. Madiba opowiadał o 27 latach w więzieniu, ale nie mówił o sobie, a głównie o swoich współtowarzyszach walki z apartheidem. O tym, co sam przeżył, napomykał nieśmiało.
Półtorej godziny minęło, jak jedna chwila i czas było się zbierać. Prezydent pożegnał się z każdym z nas, po czym wsiedliśmy do swojego auta. W drodze do hotelu w samochodzie panowała cisza, pod tak wielkim wrażeniem była cała nasza czwórka. I co ważne ani Adil ani ja nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. Zjeść śniadanie z Mandelą, mieć go na wyłączność przez półtorej godziny i nie przywieźć żadnego zdjęcia na dowód. Zawodowi fotografowie z dwóch największych agencji na świecie. Niezrozumiałe?
A jednak. To, po prostu, nie był ten moment. Fotograf musi wiedzieć, kiedy może i powinien fotografować, a kiedy musi uszanować zastaną sytuację i pokornie zapisać obraz w pamięci. Moje koleżanki, Adil i ja nigdy tego dnia nie zapomnimy.
Swoje zdjęcie z Mandelą jednak mam. Rok później, gdy Madiba kończył swoją kadencję i odchodził na emeryturę, przyjaciel pracujący dla Agencji AFP Odd Andersen zrobił mi zdjęcie z Mandelą. Pamiętam, że byłem bardzo wzruszony, gdy Madiba ujął moją dłoń oburącz i patrząc mi w oczy z tym swoim uśmiechem mędrca, wysłuchał jak dziękowałem mu za to, kim był.
Ostatni raz fotografowałem Mandelę, gdy przekazał władzę swojemu zastępcy i następcy Thabo Mbeki.
Wiem, dziś w epoce selfie, kiedy nawet Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama robił sobie zdjęcie na pogrzebie Mandeli moja opowieść brzmi jak historia z innego świata, a jednak tej rozmowy, tego śniadania nie zamieniłbym żadne selfie. To nie ta bajka.