W lutym 2003 roku byłem w Warszawie. Odpoczywałem po powrocie z Bagdadu, przygotowując się jednocześnie do podróży do Kuwejtu. Spędzałem czas w biurze, rozmawiając dużo z moim przyjacielem i współpracownikiem, Tarasem. Taras na czas planowanej inwazji leciał do Bagdadu, żeby stamtąd relacjonować wydarzenia, ja - z kilkoma kolegami z Agencji Reuters - leciałem do Kuwejtu, by tam przyłączyć się do armii amerykańskiej.
Wszyscy byliśmy podekscytowani, ale też i lekko przerażeni perspektywą udziału w tego rodzaju operacji. Pierwszy raz miałem relacjonować konflikt, wędrując z armią. Dotąd zawsze fotografowałem stojąc z boku. Nikt z nas nie wiedział tak naprawdę, czego może się spodziewać. Oficjalnie wciąż powtarzaną prawdą była informacja o broni chemicznej posiadanej przez Saddama. Gdyby użył ich przeciwko wojskom koalicji, jeżdżąc razem z wojskami, znaleźlibyśmy się w pierwszym szeregu zagrożonych. Każdy z nas miał w pamięci obrazy z miasta Halabja w północnym Iraku, gdzie zaledwie 15 lat wcześniej, na rozkaz Saddama, zagazowano około 5 tysięcy Kurdów.
Z początkiem marca przydzielono nas do poszczególnych oddziałów. Wraz z Andrew Grayem, dziennikarzem Agencji Reuters zostaliśmy czasowo wcieleni do 2 batalionu 70 Pancernej Dywizji Armii Amerykańskiej. Drugi Batalion składał się z 45 czołgów Abrams oraz całego zaplecza - w sumie około 500 ludzi. Maleńka część amerykańskiej armii, która stała na granicy Kuwejtu z Irakiem.
Początkowo, po bazie, w której chwilowo mieszkaliśmy, wolno nam było poruszać się tylko w towarzystwie wojskowych opiekunów, którzy dokładnie kontrolowali, co fotografujemy i z kim rozmawiamy. Szybko jednak nabrali do nas zaufania. A z dziennikarzami bywało wtedy różnie. Pewien japoński dziennikarz zabrał z Iraku element bomby kasetowej jako pamiątkę. Próbował ją przewieźć w walizce, wybuchła podczas kontroli na lotnisku w Jordanii. Zginął jeden strażnik a trzech innych zostało rannych.
Wróćmy jednak do tych żołnierzy, z którymi przyszło mi spędzić tygodnie. Wielu było wśród nich imigrantów. Niektórzy mieli nazwiska typowo hiszpańskie i pochodzili z Hondurasu, Panamy, Meksyku. Był nawet jeden Polak o nazwisku Kowalski. Nie mieli jeszcze obywatelstwa amerykańskiego, a do armii wstąpili, by je otrzymać.
Dość szybko złapaliśmy fajny kontakt z oficerami dowodzącymi i z żołnierzami. Moim patentem na zacieśnianie relacji była kawa. Każdy, kto kiedykolwiek pił paskudną kawę w amerykańskiej stołówce wojskowej zrozumie, że to patent doskonały. Wstawałem rano i na małym płomieniu rozgrzewałem włoską zaparzaczkę do kawy. A gdy zapach rozszedł się po okolicy, wokół mnie zbierał się tłumek chętnych. Inni zadzierzgali przyjaźnie przy papierosie. Ja nie paliłem, więc w moim przypadku na szczęście znakomicie sprawdzała się kawa.
Razem z żołnierzami braliśmy udział w ćwiczeniach na wypadek ataku chemicznego. Trzeba było ćwiczyć szybkie ubieranie się w strój ochronny (kombinezon, maska, rękawiczki). Czas pożądany – 20 sekund. Nigdy się to nam nie udało. Żartowaliśmy więc z Andrew, że w przypadku prawdziwego ataku chemicznego jeden z oficerów po prostu nas zastrzeli, żeby skrócić nasze męki.
Niestety dość szybko przekonałem się, że przygotowując się do wyjazdu popełniłem kilka błędów. Buty dowieźli mi koledzy, którzy nigdy nie zawiedli. (Ci, którzy powinni wiedzieć wiedzą, o kim mowa – i oni wiedzą, że moja wdzięczność jest dozgonna.) Zabrałem też jednak zbyt cienki śpiwór, zapominając, że noce na pustyni bywają naprawdę chłodne. Na szczęście uratował mnie jeden z amerykańskich logistyków. Zobaczył mnie sino-fioletowego po pierwszej nocy, gdy temperatura spadła poniżej zera, ulitował się i podarował porządny, gruby śpiwór.
Zaprzyjaźniliśmy się z kilkoma najważniejszymi podoficerami, to oni cieszyli się wśród żołnierzy większym posłuchem niż kapitanowie. Służyli w wojsku po 20 lat. Niektórzy z nich wspominali Panamę, Grenadę czy nawet Somalię. Oglądali zdjęcia z moich poprzednich wyjazdów. Miałem też zasadę, że każdemu z nich dawałem zdjęcia, które im zrobiłem. Może dlatego darzyli mnie szacunkiem. Kilka razy usłyszałem, jak powtarzają między sobą, że bywałem w niebezpiecznych miejscach. Do mnie mówili - ty byłeś tam bez broni, wariat!
W połowie marca inwazja była już właściwie przesądzona. Przygotowania stały się coraz intensywniejsze. I tak 19 marca rano prezydent USA George W Bush wydał rozkaz do wymarszu. Ten poranek zostanie na długo w mojej pamięci. Czołgi z naszego batalionu przejeżdżały przez granicę Kuwejtu z Irakiem w jednej kolumnie, by zaraz po jej przekroczeniu rozproszyć się po pustyni. Wciąż mam przed oczyma ten widok. Tyraliera kilkudziesięciu czołgów jednego oddziału i równie wielu samochodów. Ziemia drżała. A do tego, jeszcze nad głowami przelatywały nam co jakiś czas samoloty bojowe lecące nad Bagdad. Pomyślałem sobie, że iracka armia nie ma szans. I faktycznie do samego Bagdadu dotarliśmy bez większych bitew.
Zupełnie bez niespodzianek się jednak nie obeszło. Jeszcze na pustyni dopadła nas burza piaskowa. Cały świat nagle zmienił kolor. Widoczność spadła do kilku metrów. Piach wdzierał się dosłownie wszędzie. Przedostawał się przez najmniejsze szczeliny w ubraniu. Był w uszach, gardle, oczach, bo nawet specjalne gogle nie chroniły całkowicie. Dbanie o higienę w takich warunkach było sporym wyzwaniem, a burza trwała kilka dni…
Kilka dni później nasi żołnierze stoczyli potyczkę. Jeden z żołnierzy ze 101 dywizji zastrzelił 12 letniego chłopca, który nie miał nic wspólnego z walką. Przypadkowo? Wojna. Nie wiem, czy młody żołnierz, który wtedy strzelił stanął przed sądem. Pamiętam co powiedział kapelanowi dzień po strzelaninie: "Zły czas, złe miejsce".
7 kwietnia dotarliśmy do Karbali. Miasto poddało się po kilkugodzinnej bitwie. Na jednym z głównych placów stał pomnik Saddama. Inżynierowie z batalionu przecięli nogi posągu a miejscowi przy wtórze okrzyków obalili żelaznego Saddama. Czuliśmy, że Irak wkrótce skapituluje.
Reuters, podobnie jak inne agencje światowe, dla zachowania obiektywizmu starała się pokazywać obrazy z obu stron frontu. Po stronie koalicjantów byli fotoreporterzy oraz dziennikarze tacy jak Andrew i ja, a inni nasi koledzy pracowali w tym czasie w Bagdadzie. W śród nich był też mój przyjaciel Taras. Rozmawiałem z nim kilkukrotnie dzięki pomocy Karoliny, naszej koleżanki z warszawskiego biura. Ona była naszym pośrednikiem. Kiedyś w żartach Taras rzucił, żebym nie strzelał z czołgu do jego hotelu. Prosiłem by na siebie uważał.
Niestety następny dzień miał być jednym z najgorszych w moim życiu. Około południa zadzwoniłem z telefonu satelitarnego do biura w Londynie. Koledzy przekazali mi, że jeden z amerykańskich czołgów, biorących udział w walkach o Bagdad wystrzelił w stronę hotelu. Pocisk trafił w balkon, z którego filmował Taras. Zginął razem z hiszpańskim operatorem, z którym akurat pracował. Pamiętałem rozmowy naszych wojskowych, W uszach brzmiały mi słowa dowódcy batalionu, że dowódca czołgu musi mieć stuprocentową pewność w co lub do kogo strzela. Amerykańscy żołnierze wiedzieli, że w Hotelu Palestyna w Bagdadzie mieszkają dziennikarze. A jednak ktoś strzelił.
Nie umiałem się otrząsnąć z szoku. Nie wiedziałem co z sobą zrobić, dookoła mnie byli żołnierze a jeden z ich kolegów zastrzelił mojego przyjaciela. Zadzwoniłem do kilku innych kolegów i oni wszyscy płakali. Dorośli mężczyźni nie wstydzili się łez, bo Taras był wspaniałą osobą.
Nie byłem w stanie pracować. Żołnierze składali wyrazy współczucia, ja jednak myślami byłem daleko.
Następnego dnia sam omal nie zginąłem i to przez głupotę jednego z żołnierzy.
Nasz batalion już jechał normalnymi asfaltowanymi drogami. Mijaliśmy co jakiś czas porzucony iracki sprzęt wojskowy. Jechałem tego dnia w humvee za czołgami i przed zapleczem w postaci cystern samochodów wypełnionych amunicją dla całego batalionu.
W pewnym momencie zbliżyliśmy się do płonącego irackiego czołgu, stojącego na poboczu. Kapitan, z którym jechałem zgodził się zatrzymać, bym mógł zrobić kilka zdjęć.
Wyskoczyłem z pojazdu i zacząłem z bardzo bliska fotografować płonący czołg i stojące obok amerykańskie wojsko. Nazwijmy to przeczuciem, ale nagle poczułem strach, ogromny. Wycofałem się i w momencie, kiedy dotarłem do pojazdu, czołg wybuchł. Dzieliło mnie od niego ledwie 10 metrów. Nie wiem, jak dostałem się do środka wozu, ale pamiętam, że kierowca pędził z maksymalną prędkością, żeby schować się za pobliską wydmą. Stamtąd obserwowaliśmy przed długi czas jak eksploduje zgromadzona w czołgu amunicja. Okazało się, że jeden z czołgistów z pierwszego w naszej kolumnie czołgu wrzucił do pojazdu, bez sprawdzenia, granat zapalający. Nie pomyślał, że za nim jedzie reszta kolumny. Gdybyśmy nie zatrzymali się, na moją prośbę, ofiar mogłoby być wiele, tuż za nami jechały cysterny i wozy z amunicją.
Wieczorem, na postoju, dotarło do mnie. To się mogło stać. Kilka, kilkadziesiąt sekund zdecydowało o moim życiu. Wróciły myśli o Tarasie, o przypadku, pechu, szczęściu…
Kilka dni później dojechaliśmy do przedmieść Bagdadu. Tam skończyła się moja podróż z żołnierzami 2. batalionu 70. Pancernej Dywizji Armii Amerykańskiej. Centrum miasta i lotnisko, na którym lądowałem trzy miesiące wcześniej, było już w rękach Amerykanów.
Nie wiedziałem, ile przyjdzie mi czekać na lotnisku. Po dwóch dniach w końcu nadeszła wiadomość, że lecimy. Staliśmy z kolegami w środku nocy i czekaliśmy na samoloty. Te pojawiły się znikąd i niemal w ciszy, tylko przy użyciu noktowizji wylądowały. Cztery herkulesy. Wysiedli z nich żołnierze, my zajęliśmy ich miejsca. Lecieliśmy w ciemności. Myślałem o Tarasie. Płakałem, bo straciłem przyjaciela.
PS To kolejna moja opowieść na blogu. Czytam komentarze tych, którzy znaleźli chwilę, by przeczytać to, co próbuję opowiadać. Dziękuję za dobre słowa, a tych, którzy sądzą, że wiedzą już wszystko, odsyłam do Baudrillarda. W naszym świecie utopią jest marzenie o absolutnym Dobru. Nie można wyzwolić Dobra, nie wyzwalając Zła. Czasem, nawet w trakcie wyzwalania Dobra, Zło wyzwalane jest szybciej.