Ugandyjski policjant zakłada maski z gazy na twarze więźniów pracujących przy ekshumacji zwłok.
Ugandyjski policjant zakłada maski z gazy na twarze więźniów pracujących przy ekshumacji zwłok. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Reklama.
UWAGA! Wpis zawiera drastyczne zdjęcia
I tak nadszedł rok 2000. Mieszałem wtedy w Kenii. Właśnie wróciłem z Mozambiku, gdzie przez kilka tygodni fotografowałem wielką powódź w dolinie rzeki Limpopo. Byłem wykończony. Wylądowałem w Nairobi wieczorem, a jeszcze musiałem pojechać do biura, żeby zostawić sprzęt. Nie lubiłem wszystkiego zabierać z sobą do domu. Na biurku czekała na mnie karteczka z tekstem „Zadzwoń pilnie do szefa” i bilet na samolot. Na siódmą rano, następnego dnia.
Świetnie, pomyślałem tylko i podłączyłem do ładowania wszystkie baterie od aparatów, telefonu satelitarnego. Dotarłem do domu, przepakowałem torbę i padłem na łóżko. Spałem szybko. O piątej rano byłem już w drodze na samolot.
Nie miałem pojęcia, po co lecę do Ugandy. Gdy dotarłem na lotnisko zobaczyłem dziennikarzy wszystkich najważniejszych agencji i stacji - CNN, BBC, AP, AFP. Wtedy dowiedziałem się, że w wiosce Kanungu w Ugandzie wydarzyło się coś strasznego.
Wyruszyliśmy do Kampali, stolicy Ugandy, na miejscu wynajęliśmy prywatny samolot śmigłowy, którym dotarliśmy w pobliże Kanungu.
Pamiętam jak lądowanie podniosło moją adrenalinę o kilka poziomów. Okazało się, że lądowaliśmy na prowizorycznym pasie startowym na plantacji herbaty. Problem jednak polegał na tym, że pas był za krótki. Pilot wykazał się nie lada kunsztem zatrzymując samolot tuż przed końcem pasa startowego i ustawiając go bokiem. W milczeniu spojrzeliśmy na siebie z operatorem z AP: „Tylko spokój może nas uratować”. Najwyraźniej to nie był jeszcze nasz czas.
Sama wioska Kanungu leżała w górzystym terenie i dalej trzeba było pojechać samochodami.
Dwie godziny później dotarliśmy na miejsce. Lokalna policja nie chciała nas dopuścić do miejsca zdarzenia. W końcu, po godzinie negocjacji, pozwolono nam podejść. Wraz z kolegą z AP byliśmy jednymi z pierwszych na miejscu. To, co zastaliśmy przekraczało w swojej okropności wszystko, co widziałem wcześniej w swoim życiu. Jedyne, co pomyślałem, to - Armagedon.
logo
Ugandyjski więzień pracuje przy rozbiórce ściany kościoła w którym spalono żywcem kilkaset osób. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Wnętrze kościoła, rozmiarów około 30 metrów na 15 było doszczętnie spalone. Na podłodze leżały setki ludzkich ciał. Mogło ich być nawet 500. Temperatura pożaru była tak wysoka, że ofiarom eksplodowały czaszki i wnętrzności. Widok był apokaliptyczny. Zamurowało nas. Chwilę trwało zanim potrafiliśmy się ruszyć. Ofiary leżały jedna na drugiej. Czarne, zwęglone. I niemal wszystkie skulone jakby paroksyzmie bólu.
logo
Dziewczynka przed kościołem, w którym zamordowano kilkuset członków sekty. Wśród ofiar było wiele dzieci. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Wiele dni myślałem o ofiarach tego zdarzenia. W jaki sposób znaleźli się takiej pułapce? Jak to możliwe, że ludzie w imię wiary poddają się masowej egzekucji? Nie jest jasne, czy to było samobójstwo czy morderstwo, za którym stali przywódcy sekty. I to wszystko imię Boga i religii!
logo
Mieszkańcy Kanungu i krzyż oparty o budynek sąsiadujący z kościołem, w którym spalono żywcem kilkaset osób. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Kilka dni później odnaleziono kolejne masowe groby członków sekty. Blisko 70 ciał wydobyto z ogrodu posiadłości należącej do jednego z przywódców sekty Dominica Kataribabo, pod betonową podłogą jego domu trafiono na kolejny masowy grób.
logo
Wyczerpani więźniowie w chwili odpoczynku od pracy przy ekshumacji ciał ukrytych pod podłogą domu należącego do przywódcy sekty. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Do koszmarnej pracy przy wydobywaniu zwłok, policja ugandyjska wykorzystywała miejscowych więźniów. Ci biedni ludzie byli zmuszeni do wyciągania na powierzchnię rozpadających się ciał, bez specjalistycznych zabezpieczeń. Kawałek po kawałku. I układaniu ich przed głównym wejściem do posiadłości. Nie zapomnę wzroku tych biednych więźniów.
logo
Wyczerpany więzień siedzi na podłodze domu, pod którego podłogą ukryto ponad 150 ciał zamordowanych członków sekty. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Nieważne, jakich czynów dokonali wcześniej. Kara, której ich poddano, była nieludzka.
Do Ruchu na Rzecz Przywrócenia Dziesięciu Przykazań Bożych należało około tysiąca osób. Najprawdopodobniej większość z nich została zamordowana. Wiara jest ludziom potrzebna. Wierzymy w Boga czy inne siły wyższe z różnych powodów. Jednak jak nie zwątpić w obliczu takich scen? Jak nie myśleć, że wiara, zaufanie tylu ludzi zostały cynicznie wykorzystane przez garstkę duchowych przywódców? Przywódców, których nigdy nie znaleziono.
logo
Theresa Kibwetere, żona jednego z przywódców sekty Josepha Kibwetere trzyma w ręku ich ślubne zdjęcie. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
logo
Mieszkańcy wioski Rugazi przypatrują się z przerażeniem ekshumacji ciał zamordowanych członków sekty. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
logo
Więźniowie pracujący przy ekshumacji ciał zamordowanych członków sekty. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
logo
Wnętrze domu, w którym pod podłogą ukryto ponad 150 ciał zamordowanych członków sekty. Fot. Piotr Andrews/ Reuters
Te obrazy z Ugandy na zawsze złączyły się w mojej głowie ze słowem fanatyzm.