W 1994 roku, tuż po powrocie z Sarajewa dowiedziałem się, że mój kolega Lee Celano został postrzelony w głowę, gdy pracował na Haiti. To był taki czas, że mocno wrzało w tym karaibskim kraju, a Amerykanie szykowali się, by przywrócić do władzy byłego prezydenta Haiti, Jeana Bertranda Aristide'a.
Zadzwonił do mnie Pat Benic, mój szef z londyńskiego biura Reutera. Zapytał wprost, czy chcę zastąpić Lee w Port au Prince. Nawet chwili się nie zastanawiałem. Dwa dni później leciałem już samolotem do Waszyngtonu i nie przestawałem się uśmiechać. To był dla mnie niesamowity rok. Alaska, Kanada, RPA, Polska, Sarajewo i teraz Haiti. W amerykańskiej stolicy przyjął mnie serdecznie Larry Rubenstein, szef działu foto na Amerykę Północną (rewelacyjny operator).
Jeżeli czegoś potrzebowałeś, Larry to załatwiał. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych. Zorganizował mi szybko przelot do stolicy Haiti Port au Prince. Na miejscu okazało się, że jest tam już całkiem duża grupa pracowników Reutersa, z moim kolegą Peterem Jones’em. Petera znałem jeszcze z Ottawy, z czasów, gdy rozpoczynałem swoją przygodę z zawodową fotografią. To, co rzuciło mi się w oczy, to ogromna różnica w podejściu do pracy fotoreporterów amerykańskich i tych, którzy pracowali w Europie. Na starym kontynencie wszyscy sobie nawzajem pomagali, tam natomiast przede wszystkim rywalizowali ze sobą, nawet w obrębie jednej firmy.
Zaraz pierwszego dnia po przylocie, trafiłem na oficjalną uroczystość przekazania władzy cywilom przez haitańskiego wojskowego przedstawiciela puczystów. Odbywało się to w obecności amerykańskiego generała. Zdarzenie fotografowali najlepsi amerykańscy fotografowie. Tymczasem to moje zdjęcie ukazało się następnego dnia na pierwszej stronie New York Times’a. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłem, ale widać zdjęcie spodobało się fotoedytorom gazety. Dla kolegów ze Stanów taka publikacja miała ogromne znaczenie. Pytali w kółko, skąd wiedziałem, jakie miejsce zająć i o inne równie absurdalne rzeczy. Najbardziej jednak uderzyło mnie to, że oni byli przy tym wszystkim śmiertelnie poważni. Dla mnie to był po prostu przypadek, łut szczęścia i tyle…
Wracając jednak do Haiti. Panowała tam wówczas (i dziś chyba nadal) ogromna bieda. Mówiło się o nim jako o miejscu, o którym Bóg zapomniał.
Dość szybko dowiedziałem się, że na wyspę przylecieli też polscy żołnierze. Dokładnie usłyszałem, że jest tu taka siła, która zwą Polish Special Forces. I tak któregoś dnia fotografując jakąś uroczystość w akademii policyjnej zobaczyłem dwóch polskich żołnierzy w stopniu pułkownika. Pomyślałem, to jest pewnie ta siła, o której słyszałem. Nie mogłem do nich po prostu podejść i nie miałem pojęcia, jak zwrócić na siebie ich uwagę (a byłem tylko jednym z bardzo wielu fotoreporterów). Stali w oddali, więc zacząłem machać do nich rękami i pokazywać na ramię. Musiałem wyglądać idiotycznie, ale zadziałało. Po jakimś czasie obaj panowie podeszli do mnie, a ja zobaczyłem na ramieniu jednego z nich napis GROM.
Przedstawiliśmy się sobie. Zapytałem (wtedy jeszcze pułkownika) Petelickiego o możliwość przygotowania fotoreportażu na temat polskich sił specjalnych. Pułkownik zmierzył mnie groźnie i po krótkim namyśle powiedział "Skontaktuję się z Panem za kilka dni".
Wieczorem siedziałem sobie spokojnie w barze hotelu Montana, delektując się miejscowym piwem. Nagle podszedł do mnie zdenerwowany pracownik hotelu mówiąc „Mister Andrews, w recepcji pyta o pana czterech uzbrojonych żołnierzy”. Zdziwiłem się i mówiąc szczerze też trochę zaniepokoiłem.
Poszedłem jednak do recepcji a tam ujrzałem czterech polskich żołnierzy z GROM-u. Jeden z nich, podszedł do mnie i doskonałą angielszczyzną zapytał "Mr Andrews, do you speak English?" Spojrzałem mu prosto w oczy i odparłem „Tak, ale ja świetnie mówię też po polsku". Żołnierzem, który wtedy zadał mi to pytanie jest dzisiejszy dowódca GROM. Do tej pory, często sobie żartujemy z tamtej sytuacji.
Wtedy zabrali mnie na spotkanie z pułkownikiem Petelickim. Liczyłem, że zgodzi się na fotoreportaż. Nie wiedziałem jednak jak go do tego przekonać. Postawiłem więc na grę w otwarte karty. Gdy dopytywał jak wyobrażam sobie wspólną pracę, powiedziałem: „Chcę sfotografować pańskich żołnierzy. Pan mi powie kiedy i gdzie, a ja tam przyjadę. Pan mi powie, co mogę sfotografować i ja tylko to sfotografuję. Później pojedzie ze mną lub przyśle wyznaczonego człowieka. Razem wywołamy filmy. Pokażę panu, które zdjęcia chciałbym wykorzystać a pan powie, które mogę wykorzystać. Resztę oddam panu”. Usłyszawszy te słowa, spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba pierwszy raz spotkał dziennikarza, który postawił sprawę jasno i uczciwie.
Kilka dni później przekazał mi wiadomość, że żołnierze GROM-u będą na lotnisku w Port au Prince. Przyjechałem na miejsce i zrobiłem dokładnie tak, jak obiecałem. Zdjęcia, których nie wykorzystałem, oddałem pułkownikowi. To był początek wielkiej przyjaźni opartej na szacunku i zaufaniu. Od tamtej chwili spędzałem z nimi każdy dzień na Haiti.
A kiedy mój samochód został podtopiony podczas huraganu, pułkownik Petelicki pożyczył mi na kilka dni jeden z pojazdów, którymi dysponowali, żebym mógł się bezpiecznie przemieszczać. Część żołnierzy, których wtedy poznałem, została moimi bliskimi przyjaciółmi. Większość z nich dziś jest już emerytami.
Zrobiłem przez ostatnie 21 lat wiele zdjęć żołnierzom GROM-u i jestem wdzięczny losowi, że postawił na mojej drodze tak wspaniałych ludzi.
13 czerwca tego roku mija 25 lat od powstania jednostki. Wszystkiego najlepszego z okazji święta!