Adaptacja „American Psycho” Breta Eastona Ellisa okazała się niewypałem. Film z Christianem Bale'em jest spłyconą i ugrzecznioną wersją literackiego pierwowzoru. Produkcją bez charakteru. Książka stanowi natomiast nie tylko perfekcyjne studium umysłu psychopaty, ale i jedną z najdokładniejszych analiz pokolenia yuppies. A przy tym pozycję realistyczną i całkowicie bezkompromisową, gdzie brak miejsca na jakąkolwiek cenzurę.
W konfrontacji z pierwowzorem filmowa wersja „American Psycho” wypada nijako, będąc policzkiem wymierzonym w tak dopracowaną powieść. Co prawda Bret Easton Ellis, zapytany o ekranizację, stwierdził, że mu się ona podoba. Lecz po wzięciu pieniędzy za prawa do adaptacji takie pochlebne opinie są normą – Stephen King, często narzekający na ekranizacje swoich książek, jest chlubnym wyjątkiem. Filmowi więc wiele brakuje, jednak sama lektura to dzieło kompletne i perfekcyjnie dopracowane.
Spłycenie warstwy obyczajowej książki w połączeniu z jej ugrzecznieniem sprawiło, że zmarnowano ogromny potencjał. Wydawałoby się, że życie nowojorskiego japiszona, którym jest bohater, Patrick Bateman, nie stanowi materiału na ciekawą lekturę. Pisarz jednak umiejętnie kreuje przekonujący, pełen detali i intrygujący obraz generacji zachłyśniętej karierą zawodową i dobrami materialnymi, który stanowiłby atut filmu. Ellis ukazuje yuppies z charakterystycznymi dla nich szablonowymi rozmowami, wieczną pogonią za pieniędzmi i pogardą skierowaną do wszystkich o mniej zasobnych portfelach. Literacki Bateman to rasowy japiszon, a jego otoczenie jest takie samo jak on: pozbawione empatii, uwstecznione emocjonalnie i spoglądające wyłącznie na czubek własnego nosa. W świecie 20-kilkuletniego doradcy bankowego z Wall Street normą jest pokazywanie bezdomnemu banknotu i następnie chowanie go przed jego uradowaną twarzą czy rywalizowanie między kumplami o to, czyja wizytówka – każda po kilkaset dolarów – ma ładniejszy kolor i czcionkę.
Kolejną charakterystyczną cechą lektury, lecz na pewno nie filmowego odpowiednika, jest bezkompromisowy charakter, dający pełny – i prawdziwy – obraz psychopatycznego bohatera. Jednak wbrew pozorom „American Psycho” nie epatuje przemocą. Dopiero w około połowie powieści poznajemy morderczą stronę Batemana. I dzięki zbudowanemu dotychczas realizmowi pierwsza zbrodnia, całkowicie wyrachowana i okrutna, okazuje się uderzająca. Natomiast w filmie została ona jedynie zasygnalizowana. Z czasem dochodzi do kolejnych i coraz bardziej wyszukanych masakr, ale autor dawkuje wszystko rozsądnie, dbając o zachowanie autentyzmu i logicznej fabuły. Wszystko to sprawiło, że dzieło Ellisa wstrząsnęło mną znacznie bardziej od książek Chucka Palahniuka, Jacka Ketchuma lub, słynącego z ekstremalnie brutalnego horroru, Edwarda Lee.
A w przypadku filmu otrzymujemy ugrzecznioną wersję: pozbawioną wielu brutalnych sytuacji z pierwowzoru i sprawiającą, że ekranowy Bateman to psychopata nie budzący większego lęku albo odrazy. I mimo że rola Christiana Bale'a wypada dobrze, zarys samej postaci pozostaje jedynie marnym cieniem oryginału. Podczas gdy literacki yuppie okazuje się ostatnim sukinkotem i jako czytelnik w pewnym momencie go znienawidziłem (co pokazuje, jak cholernie dobrym pisarzem jest Ellis), tak ten filmowy nie wywołał we mnie silnych emocji. Balle daje z siebie wszystko, ale płytki scenariusz, pozbawiony licznych cech dzieła literata, uniemożliwił stworzenie pełnokrwistego i zapadającego w pamięci antybohatera.
Protagonista stworzony przez pisarza wypada perfekcyjnie jako psychopatyczny morderca i zapatrzony w siebie japiszon. Twórca sięgnął bowiem samego szczytu kreując postać o takich cechach: jest to jeden z najbardziej realistycznych modeli psychopaty i yuppie w literaturze. Osiągnięto ten efekt między innymi dzięki pierwszoosobowej narracji, pozwalającej na wniknięcie w umysł protagonisty, co sprawia, że psychol-japiszon staje się dla nas otwartą – mroczną – księgą. Poza tym literat przygotował ultra realistyczne dialogi. Ellis, starając się o jak najlepsze ich oddanie, nie popada w groteskę, tworząc naturalne, często cięte i przesiąknięte sarkazmem rozmowy. Bateman przesiaduje ze znajomymi w drogich restauracjach i modnych klubach – płytkie relacje znakomicie obrazują szablonowe i powierzchowne konwersacje. Pomimo tego okazują się one na tyle intrygujące i niejednokrotnie wypełnione czarnym humorem, że – pomijając sam autentyzm – stanowią ogromną zaletę „American Psycho”. Pozycja jest zresztą we wszystkich aspektach przesiąknięta realizmem, bowiem zadbano o najdrobniejsze detale.
Dzieło Ellisa stanowi nie tylko fenomenalny „podkład” pod adaptację (dotychczas zmarnowany), ale i serial. Znalazłoby się w nim miejsce na ukazanie pełnego charakteru Batemana i specyfiki jego otoczenia, łącznie ze wspomnianymi dialogami. W filmie zredukowano je do minimum i pozbawiono niecenzuralnego charakteru, co sprawiło, że stały się mało przekonujące. Owszem, trwają prace nad serialem, jednakże jego fabuła zapowiada się, delikatnie rzecz ujmując, mało obiecująco i błyskotliwie. Jednym zdaniem, ponad 50-letni Bateman znajduje następcę, któremu przekazuje swoją psychopatyczną wiedzę, co przypomina scenariusz nieudolnego „American Psycho 2” z Milą Kunis. Wszystko wskazuje więc na to, że po raz kolejny zostanie schrzaniony znakomity książkowy materiał.