„John Wick” to debiutancki film kaskaderskiego duetu Chad Stahelski i David Leitch. Obaj, biorąc na swoje barki wiele trudnych i niebezpiecznych sytuacji, zagrali łącznie w ponad 150 filmach. Najbardziej chlubne pozycje w ich filmografii stanowią „Matrix” i „Fight Club”, gdzie wyręczali Keanu Reevesa i Brada Pitta. Dzisiaj jednak stoją bezpiecznie za kamerą, ale mają o wiele trudniejsze zadanie: sprostać wymaganiom widza.
Stahelski i Reeves poznali się więc na planie „Matrixa”. Aktor znany z „Adwokata diabła” był zachwycony kaskaderską pracą – do tego stopnia, że sprezentował wszystkim dublującym go dwunastu kaskaderom z „Reaktywacji” po Harleyu Davidsonie. I podobnie było w przypadku scenariusza „Johna Wicka” Dereka Kolstada. Pierwotnie nazywał się on „Scorn” i zdaniem Reevesa był fantastyczny – nie tylko z powodu bohatera, lecz i całej otoczki. W efekcie to on przyczynił się w znacznej mierze do jego realizacji. Zadzwonił do Stahelskiego i Leitcha z pytaniem, czy nie byliby zainteresowani pomocą przy nakręceniu scen akcji ze scenariusza. Okazało się, że oboje od dawna szukali takiej historii – i dostali od producenta wykonawczego „Niezniszczalnych”, Basila Iwanyka, szansę wyreżyserowania całego filmu.
Podobnie jak produkcja Sylvestra Stallone’a, „John Wick” nie udaje niczego ponad przyjemne kino rozrywkowe. To nastawione na akcję dzieło z prostą fabułą – bez skomplikowanych postaci i zawiłych perypetii. Wykonane jednak na tyle ciekawie pod względem realizatorskim i nastrojowe, że jest przykładem porządnego rzemiosła gatunkowego. Pomijając jednak prostą fabułę, ogromny atut „Johna Wicka” to jego bohater – człowiek dotknięty rodzinną tragedią i pragnący zemsty. Wick okazuje się postacią dramatyczną i wycofaną. I Keanu Reeves tak dobrze do niej pasuje, bo ją przypomina: został zresztą dotknięty podobną dramatyczną sytuacją, co spragniony odwetu były płatny morderca. Czyni go to postacią przekonującą, choć przydałoby się jej odrobinę więcej charyzmy. Nie mamy do czynienia z wybitnym aktorem, ale ta rola wydaje się dla niego wręcz napisana. Z całej obsady najlepiej wypada jednakże Willem Dafoe. Co prawda nie widzimy go za często na ekranie, lecz kiedy się pojawia, widocznie przerasta resztę aktorów.
Najważniejsza w takim filmie jak „John Wick” jest jednak nie fabuła ani protagonista, ale akcja. I tu dziecko Stahelskiego i Leitcha broni się swoim nietuzinkowym charakterem. Najbardziej rzucają się w oczy długie ujęcia pozbawione przerw, kiedy Wick, zwykle strzelając, rozprawia się z kolejnymi wrogami. Kamera zastyga na bohaterze i oglądamy, jak przemieszczając się likwiduje jeden cel po drugim – często oddając strzały z odległości kilku lub kilkunastu centymetrów. Brakuje przez to nieco dynamizmu, ale efekt wygląda całkiem pomysłowo.
Dodatkowo napięcie buduje mocna muzyka, tworząca nastrojową atmosferę. Ale „John Wick” jest nastrojowym kinem nie tylko z jej powodu. Wiele scen rozgrywa się bowiem nocą, a to buduje tajemniczą otoczkę. Co więcej, surowy i sterylny charakter bogatych wnętrz odwiedzanych przez Wicka, szybko ulegających jednak destrukcji pod wpływem ostrej jatki, symbolizuje – pozornie stabilny – splendor zbudowany na zgliszczach wielu ofiar. A to doskonale wpasowuje się w fabułę produkcji, celem Wicka staje się bowiem rosyjska mafia – surowa, teoretycznie nie ulegająca wpływom zewnętrznym i mająca ogromne pieniądze.
Miejscami naiwna historia, mocno naciągane starcia i czasem toporny humor to cechy „Johna Wicka”. Nie stawia on na autentyzm, ale czerpie w znacznej mierze ze starego kina. Pomimo tego w scenach walki wręcz czy strzelania opiera się na długich ujęciach, co przypomina trochę gry wideo i jest stosunkowo rzadko stosowane. Dodając do tego interesującego, wiarygodnie zagranego protagonistę i nastrojową, nieco przygnębiającą i sterylną atmosferę, otrzymujemy porządnego „akcyjniaka” – niekoniecznie do oglądania w sali kinowej, lecz na pewno w domowych warunkach, jak tylko zadebiutuje na DVD albo Blu-ray.