Keanu Reeves wziął udział w tworzeniu dokumentu o przemianach w kinie i nakręcił własny film, a Wachowscy przekształcili się w duet brat-siostra. Wszystko się zmienia, ale „Matrix” nadal pozostaje dla wielu tym samym objawieniem, co przed laty. W jaki sposób doszło jednak do tego, że mało znani Wachowscy stworzyli jeden z najważniejszych filmów w dziejach kina?
Historia powstania „Matrixa” jest prawie tak samo ciekawa i niezwykła jak on sam. Wszystko zaczęło się od kumpla Andy’ego i, znanego obecnie jako Lana, Larry’ego Wachowskich. Znajomy zapytał bowiem braci o pomysł na komiks – i wtedy w głowach obu narodził się cały kram. Pierwotnie więc planowano, by losy Neo zostały przeniesione na karty komiksu, lecz ostatecznie powstał scenariusz filmowy. Wachowscy poszli ze skryptem do ludzi z Warner Bros., którzy byli nim zachwyceni. Ale już perspektywa tego, że za kamerą stanęliby zupełni debiutanci, nie napawała ich optymizmem.
Dlatego dopiero po nakręceniu ciepło przyjętych „Brudnych pieniędzy” (1996), bracia dostali szansę realizacji własnego scenariusza. Było to i tak sporym ewenementem, bo rzadko zdarza się, aby z filmu wartego 4,5 mln dol. móc przeskoczyć do produkcji kosztującej 63 mln dol. Za „Matrixem” stanęły tym samym słynna wytwórnia i ogromne pieniądze, jednak niezbyt rozpoznawalni reżyserzy, mający na koncie tylko jeden film, mieli kłopot z przekonaniem do siebie wielkich gwiazd. Rolę Neo odrzucili między innymi Brad Pitt, Will Smith, Tom Cruise, Leonardo DiCaprio czy, rzekomo ze względu na rodzinne zobowiązania, Nicolas Cage. Podobnie było zresztą w przypadku Morfeusza: jego postacią nie byli zainteresowani Russell Crowe, Samuel L. Jackson i Gary Oldman. Dzisiaj wydaje się to bez znaczenia, ponieważ Keanu Reeves i Laurence Fishburne stworzyli postacie kultowe i całkowicie zespolone z filmem.
Zanim jednak obaj wykazali się przed kamerą, razem z Carrie-Anne Moss (Trinity) i Hugo Weavingiem (Agent Smith) przystąpili do czteromiesięcznego treningu kung fu pod okiem choreografa walk i autora „Pijanego mistrza” Yuen Woo Pinga. Wachowscy ustalili, że przygotowania potrwają cztery miesiące, ale Ping początkowo sądził, że dwa zupełnie wystarczą. Lecz kiedy zobaczył, że nikt nie ma pojęcia o uderzeniach ani kopaniu, zakręciło mu się w głowie i bał się, że nawet czas wyznaczony przez Wachowskich będzie niewystarczający. Nie dziwi więc, że szkolenie kung fu było bardzo intensywne. Wszyscy narzekali, aczkolwiek najgorzej miał Reeves. Przeszedł bowiem operację szyi i podczas trenowania nosił kołnierz ortopedyczny, co ograniczało jego ruchy i czasem sprawiało ból. Dlatego początkowo skupił się on na rozciąganiu i prostych uderzeniach.
Pomimo tego, znany ze swego perfekcjonizmu aktor, prosił o dodatkowe treningi. To, jak wymagające okazały się przygotowania, dobrze obrazuje sytuacja, że przed nakręceniem sceny w dojo, gdzie Neo przechodzi swoisty trening z Morfeuszem, miesiącami Reeves i Fishburne uczyli się zawartej w niej sekwencji walki. W tej, jak i wielu innych scenach aktorzy byli podczepieni do specjalnego drutu i uprzęży, dzięki którym wykonywali ogromne skoki i inne niezwykłe akrobacje. Bywało i tak, że wspomniane ustrojstwo zbytnio wżynało się w ich ciała, jednakże nie wszystkie cierpienia przypadły obsadzie. Przykładowo, momenty, gdy podczas pojedynku na stacji metra bohater uderza o ścianę czy sufit, spadły na barki kaskadera i w efekcie chłopina mocno się połamał. Reeves był chyba pełen podziwu dla pracy, jaką wykonują takie osoby, ponieważ po zdjęciach „Reaktywacji” sprezentował każdemu z dwunastu dublujących go kaskaderów Harleya-Davidsona.
Same starcia, będące efektem znakomitej choreografii Pinga, byłyby mniej widowiskowe, gdyby nie ogromne zaawansowanie techniczne, a mianowicie bullet time. Jego wykorzystanie widzimy już na samym początku „Matrixa”, kiedy Trinity wykonuje skok przed policjantem i zastyga w powietrzu, natomiast kamera obraca się dookoła niej, lub podczas starcia we wspomnianym dojo. Kto by przypuszczał, że inspiracją do stworzenia tego efektu będą komiksy. Andy i Larry bowiem chętnie je czytali, ale i tworzyli – przykład stanowi „Ectokid” Clive'a Barkera. Podobało im się w nich to, że fabuła opowiedziana poprzez grafikę zawiera zatrzymane momenty akcji i pragnęli przeniesienia tej idei na język filmowy. Chodziło tu o kręcenie w zwolnionym tempie przy jednoczesnym ruchu kamery z normalną prędkością.
Jeszcze w 1996 rozpoczęto pracę nad tym zamysłem, minęło jednak wiele czasu zanim osiągnięto efekt popularnego dzisiaj bullet time’u – uzyskano go dzięki jednoczesnemu wykorzystaniu 100 statycznych kamer zamiast jednej. Nowe rozwiązanie wyszło wręcz rewolucyjnie, a Wachowscy przyczynili się do pewnego przełomu w rozwoju rynku filmowego (i gier wideo), ponieważ od premiery ich dziecka zadebiutowały setki pozycji wykorzystujących bullet time. Dzieło słynnego duetu zachwycało także innymi efektami. W mojej pamięci zapadła zwłaszcza scena z helikopterem wpadającym na wieżowiec. Wachowscy chcieli, by rozbijające się szyby budynku, o które uderza maszyna, tworzyły rosnące koło. Bodaj trzy miesiące zajęło im samo wymyślenie, jak to zrobić, a przy tym znalezienie odpowiednich szyb i materiałów wybuchowych.
Nie wspominałbym o „Matrixie” po prawie 15 latach od jego premiery, jeżeli miałby on do zaoferowania jedynie efektowne pojedynki i rewolucyjne efekty specjalne. Ogromna siła produkcji tkwi nadal bowiem w pomysłowej i fascynującej fabule. Dostrzega się w niej dziesiątki inspiracji – siłą rzeczy wspomnę tylko o wybranych. Sam Reeves przed otwarciem scenariusza, w ramach jego lepszego zrozumienia, miał do przeczytania „Symulakry i symulacja” Jeana Baudrillarda, „Introducing Evolutionary Psychology” Dylana Evansa i Oscara Zarate’a oraz „Out of Control” Kevina Kelly. Z kolei podstawowa idea w filmie, według jakiej wszystko, co nas otacza, jest symulacją, znajduje pewne odzwierciedlenie w religiach wschodu i popularnej „Alegorii jaskini” Platona. Neo, zanim wybrał czerwoną pigułkę, znał wyłącznie iluzję prawdziwego życia i to niejako pokrywa się ze wschodnimi wierzeniami i tekstem słynnego filozofa. Ogromny wpływ na kształt „Matrixa” miała jednak przede wszystkim literatura Philipa K. Dicka. Co ciekawe, pisarz naprawdę wierzył, że żyjemy w komputerowej symulacji i w 1977 wygłosił nawet o tym odczyt.
Będąc początkującymi reżyserami, Wachowscy, co zresztą im odradzano, podjęli się nakręcenia tak bardzo złożonego filmu jak „Matrix”. A kiedy sugerowano, aby obsada nie uczyła się kung fu, tylko żeby zastąpili ją dublerzy, pozostali przy swoim, podobnie jak na przykład w wypadku sceny z rozbijającym się helikopterem, której studio chciało uniknąć. Wreszcie samo stworzenie bullet time’u wymagało wielkiego nakładu pracy i ciągłej wiary, że istnieje szansa na jego przygotowanie. To i wiele więcej pokazuje, że podstawami sukcesu „Matrixa” były nie tylko wielki talent, serce i samozaparcie, ale i ogromna ambicja połączona z nonkonformistyczną postawą – zwykle te dwa ostatnie czynniki decydują o wielkim sukcesie. I ten odniosła produkcja Wachowskich, zapisując się na zawsze zielonymi zgłoskami w annałach kinematografii.