Gdyby Eugeniusz Bodo urodził się jakieś sto lat później niż to miało miejsce, zapewne posiadałby konto na Facebooku i Instagramie, na których informowałby swoje fanki na bieżąco, o tym, co dzieje się w jego życiu prywatnym i zawodowym. Może prowadziłby nawet modowego bloga i wrzucał swoje selfie w nowej marynarce od Tomasza Ossolińskiego, zawadiackiej czapce na uszy noszonej do garnitaru, czy spodniach z obniżonym krokiem do eleganckiej koszuli ze spinkami. Zapewne występowałby, tak jak i w latach 30-tych ubiegłego wieku, w reklamach kapeluszy, krawatów, marynarek. Tylko odpuściłby produkcje wysokoprocentowe, gdyż był abstynentem i uważał, że byłoby to niewiarygodne. Która współczesna gwiazda zastanawia się nad wiarygodnością? Może gdyby zrobiła to Beata Tyszkiewicz, nie reklamowałaby hamburgerów znanej sieci fast foodów?
Piotr Ciastek, dziennikarz "Dziennika Zachodniego", felietonista „Jasne, że Częstochowa”
Na pewno Bodo napisałby książkę. Jakiś poradnik o psach (jego miłością był dog Sambo), savoir-vivrze albo Robótki ręczne z Bodo (jego kolejna pasja obok kolekcjonowania znaczków). Jego śladem podążałyby wścibskie tabloidy, żądne zdjęć z jakąś orientalną pięknością albo podczas oddawania moczu w miejscu publicznym. Niemałą sensację i medialny lincz wywołałby także wypadek, w którym po ciemku wpadł samochodem na nieoznakowaną stertę kamieni. W wyniku czego zginął pasażer, jego kolega z kabaretu.
Pomimo tego, że był wysportowany i ćwiczył boks, to nawet, jak na tamte czasy nie był ideałem piękna. Był przyciężki i chodził niezgrabnie. Może dlatego, że był wielbicielem mazurków i ptysiów z kremem? Jednak dzięki swojemu urokowi i charyzmie zjednał sobie serca widzów z całej Polski.
Kurjer Filmowy 1929, wywiad z Eugeniuszem Bodo:
Sympatyczny i popularny artysta rewji stołecznej oraz bohater szeregu filmów polskich Eugenjusz Bodo - ma wśród wielu talentów niesłychaną zdolność robienia "kawałów". Onegdaj spotykamy go w Leo Filmie, gdzie gra do obrazu "Uroda życia". Bodo siedzi zamyślony.
- Nad czem pan tak rozmyśla?
- Opracowuję swoją nową rolę.
- Czy został pan zaangażowany?
- Wkrótce otrzymam engagement zagraniczny, gdzie będę nakręcał scenę do filmu dźwiękowego.
- Oh, czy to trudna rola?
- Trudna i odpowiedzialna. Będę robił... czkawkę
Urodzony w Szwajcarii aktor, producent i reżyser, szybko piął się po szczeblach kariery. Występował na deskach największych kabaretów i rewii dwudziestolecia międzywojennego (Qui Pro Quo, Morskie Oko, Cyganeria, Cyrulik Warszawski), był gwiazdą kilkudziesięciu filmów. Z reguły były to lekkie filmy muzyczne, które w latach wielkiego kryzysu ekonomicznego (skąd my to znamy?) miały odciągnąć widza od szarej rzeczywistości. Zastąpiły one ckliwe melodramaty i patriotyczne, pełne wstrętnego patosu, produkcje historyczne.
Wybuch II wojny światowej zakończył jednak tę wspaniałą karierę. Bodo przeniósł się do Lwowa. Tam, jak ujawniono dopiero po kilkudziesięciu latach, został aresztowany przez NKWD, które podejrzewając go o działalność szpiegowską (miał szwajcarski paszport, bywał za granicą, zagrał w filmie szpiegowskim: Uwaga! Szpieg) przez kilka lat przetrzymywało go i przesłuchiwało, aż do tragicznej śmierci z głodu i wycieńczenia w 1943 roku w obozie w Kotłasie.
Na kanwie tych wydarzeń powstał całkiem niezły spektakl Eugeniusz Bodo – Czy ktoś mnie woła? Teatru Zagłębia z Sosnowca w reżyserii Rafała Sisickiego (dane mi było go obejrzeć w rodzimym teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie), w którym na dwóch przeplatających się planach prezentowane są losy amanta II RP.
Przedstawienie rozpoczyna się niczym projekcja z cyklu W starym kinie. Zza celuloidowej zasłony wyłaniają się aktorzy w eleganckich, pełnych piór i cekinów, strojach z epoki. Pojawia się dziesięcioletni Bodo w stroju kowboja (jego ojciec, propagator kinematografu i właściciel kabaretu, pozwalał mu czasem na występy przed publicznością), Bodo w pełni swej kariery oraz aktor u schyłku swego życia w scenach przesłuchań.
O ile sceny musicalowo-rewiowe wypadają całkiem nieźle - jest dużo ruchu, ciekawa choreografia, czarno-białe lśniące kostiumy i dość dobre przygotowanie wokalne aktorów, którzy na co dzień nie występują na estradzie - to wstawki z przesłuchań są zbyt przegadane, naładowane zbędną ilością dat, na dodatek wielokrotnie powtarzanych. Aktor odgrywający starszą wersję Bodo (Grzegorz Kwas) ględzi, memła kwestie, jakby odczytywał protokół z przesłuchania. Dramat postaci nie został tu dobrze oddany. Jeżeli zamierzeniem reżysera, który posiadał zapewne owe protokoły, było podkreślenie kafkowskiej sytuacji, w którą wtłoczony został bohater i jego bezsilności wobec radzieckich śledczych, to niestety nie wyszło to, jak powinno.
Docenić należy cały zespół z Piotrem Bułką na czele, który świetnie zatańczył i zaśpiewał szlagiery wykonywane niegdyś przez Bodo. Widać ich ciężką pracę i zaangażowanie. Świetnie czują się w rytmach charlestona i quickstepa. Widzowie również dobrze się bawią, przypominając sobie takie piosenki jak Ach, te baby, Umówiłem się z nią na dziewiątą czy Już taki jestem zimny drań. Niestety zmasakrowany został przez Piotra Bułkę kawałek Sex appeal, który być może zagubił chwilowo werwę wraz ze swą płcią kulturową w połach czarnej sukni. Swoją drogą występ Bodo w przebraniu kobiety (Piętro wyżej, 1937) sporo wyprzedził podobne kreacje mężczyzn w takich filmach jak: Pół żartem, pół serio (1959), Tootsie (1982) czy rodzimym Poszukiwany, poszukiwana (1972).
Oryginału nic nie pobije
Prezentowane na scenie piosenki sygnalizują widzowni pewne momenty z życia artysty, jak choćby romans z tahitańską aktorką Reri, którą zaangażował do roli w filmie Czarna perła (1934), szybko się nią znudził, a na dodatek przeszkodziła im w dalszej znajomości jego matka i problemy alkoholowe aktorki.
Dla mnie spektakl skończył się na wykonaniu piosenki Ach, śpij, kochanie, podczas której symbolicznie żegnamy się z bohaterem, umierającym w niewoli. Ten melancholijny moment burzy, uzasadniony zresztą konstrukcyjnie (w końcu rewia musi zakończyć się z przytupem), żywiołowy kawałek, w którym prezentuje się cała obsada. Tylko ci podrygujący żwawo enkawudziści, jakoś mi nie w smak. Słychać tu rechot historii. Nikt skutecznie nie upomniał się o naszego artystę, a on do ostatniej chwili czekał. Jedźmy, nikt nie woła…
Recenzent tygodnika "Kino" donosi:
W towarzystwie pięknej, młodej kobiety, i z ulubionym psem Sambo, siedział w zacisznym kąciku restauracji i cicho z nią gawędził.
- Musi ci być miło grać z taką czarującą partnerką, jaką jest pani Marysia Modzelewska -zagadnął zaprzyjaźniony z artystą skryba M.S.- My z widowni zazdrościmy ci serdecznie. Łatwo jest zakochać się w pięknej kobiecie? (...)
- Ależ oczywiście... - odpowiedział zaskoczony śmiałością dziennikarza Bodo - że... pani Modzelewska jest czarującą kobietą, ale zakochać się?
- A czy zechcesz mi coś opowiedzieć o pierwszej miłości i pierwszym pocałunku?
(...) Bodo uśmiechnął się jakoś dziwnie i tajemniczo. (...) Chwilę milczał, zaciągnął się kłębem dymu, wolno wstał, najbardziej szarmanckim ruchem wskazał na swoją towarzyszkę (sukę Sambo) i uroczyście rzekł:
- Oto moja pierwsza miłość!
(...) Zdziwiony Sambo od czasu do czasu podnosił z pod stolika swój olbrzymi pysk i zdawało się, że się również uśmiecha i dzieli szczęście swego pana. Miłe czytelniczki, czy miałem jeszcze pytać o pierwszy pocałunek?
Pisząc felieton korzystałem:
Ryszard Wolański, „Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań",
Sławomir Koper, „Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej”,
Stanisław Janicki - film dokumentalny "Eugeniusz Bodo. Za winy niepopełnione",