
To jeden z najmocniejszych westernów w historii kina, z sensacyjną rolą Richarda Harrisa jako angielskiego arystokraty, który wraca po latach do plemienia Indian, które go wychowało i ukształtowało, by stanąć na jego czele. Indianie nie spodziewali się, że biały człowiek zwany "Horse" powróci kiedykolwiek. Tak samo media upierały się, że powrót Forda Mustanga to odgrzewanie retrozupy, która nikomu nie będzie smakowała.
REKLAMA
Mylono się srodze. Owszem, nie każdy samochód z nutą retroklasyki staje się rynkowym sukcesem, czego przykładem jest choćby los dwóch generacji VW New Beetle. Za to niektóre, reaktywowane i umiejętnie pozycjonowane, radzą sobie dobrze, vide Fiat 500, Mini, Dodge Challenger, Chevrolet Camaro. Mustang najnowszej generacji miał okazać się zdecydowanie lepszy od poprzednika (który był naprawdę niezły), miał pojawić się w wersji prawdziwie europejskiej i z kierownicą po prawej stronie. I co? I jest bardzo, bardzo dobry. Bardzo dobry. Nie trzeba już być fanatycznym zwolennikiem Pony Car'ów, by chcieć go kupić. Teraz wystarczy czuć sympatię do jego wyglądu i po prostu dobrze umieć jeździć samochodem. Wtedy łatwo odkryć, że prócz zawadiackich genów z dawnymi Mustangami nie ma nic wspólnego.
Z najstarszymi Mustangami jest jak z ekstremalnymi terenówkami: naoglądawszy się filmów i zdjęć, ludzie lubią je dopóty, dopóki nimi nie pojeżdżą. Zwykli śmiertelnicy, którzy po prostu chcą mieć przyjemność z prowadzenia samochodu, są w szoku. I Mustangi z lat 60., i wielkie wszędołazy wymagają poświęceń, na które nie są przygotowani ludzie współcześni. Za to w nowym Mustangu nawet najbardziej zagorzały piewca europejskich samochodów, zgrzytając zębami, musi przyznać, że to solidne auto, w którym podczas jazdy czujemy się tak, jakby było w całości wycięte na obrabiarce CNC z jednego, litego kawałka metalu.
Zresztą gdyby nie tak opluwani przez samochodowych "ekspertów" Amerykanie, nasz europejski świat wyglądałby znacznie bardziej ponuro. Nadal wycieraczki szyby uruchamialibyśmy siłą mięśni, codziennie po śniadaniu sięgalibyśmy po korbę, by uruchomić silnik, a w nawet najdroższej limuzynie, przed bramkami autostradowymi lub wjazdem na parking, szarpalibyśmy się z korbką, opuszczającą szybę w drzwiach kierowcy. Możemy to lubić albo nie, ale w kwestii konstrukcji samochodu więcej zawdzięczamy Amerykanom niż na przykład Rosjanom. Tym ostatnim to najbardziej fakt, że przez nich ciężko znaleźć Alfę Romeo Alfasud albo Fiata Ritmo, które nie zamieniły się w proch - lewicowy rząd włoski zmusił kiedyś Fiata, by importował zardzewiałą już w walcowni sowiecką blachę...
Dość dygresjom. Mustang, choć z przodu tkwi w nim 5-litrowy motor V-8 o mocy 421 KM, który rozpędza go do setki w 4,8 sekundy i maksymalnie do 250 km/h, to auto przyjazne. Można zostawić wszystkie elektroniczne pomoce włączone, i jeździć jak babcia do sklepu. Znieczulić częściowo, i czuć się niemal jak porucznik Frank Bullitt w filmie. Albo wszystko w diabły wyłączyć i czuć się jak Bud Ekins, który podczas realizacji filmu zamaszyście wywijał zielonym Fordem podczas większości scen pościgu - McQueen bowiem jechał zbyt czysto, zbyt wyścigowo, a coś takiego kiepsko wygląda na filmie.
Przednie koła bardzo posłusznie podążają za ruchami kierownicy, a promień, po jakim podążają za nimi tylne, reguluje się gazem. I to tak płynnie, jak to jest tylko możliwe przy dużym, wolnossącym silniku, który w prawdziwym życiu jest wydajny i oszczędny, zaś w laboratoryjnych testach zawsze przegrywa z malutkimi turbomotorami. Można mu dodać trochę obrotów, ująć trochę, małą łyżeczką, a nie chamską łopatą. Takie były także zawsze mocne, wolnossące Porsche 911, których kres właśnie oznajmiono. Zadbano tu także o dźwięk, który bawi, acz nie męczy, i o typowo amerykańskie atrybuty, tak potrzebne komuś, kto świadomie kupuje Forda Mustanga. Mamy tu więc automat Launch Control, by skutecznie złoić konkurentów, pragnących wyścigów od świateł do świateł, a także Line Lock, czyli automatyczne zamknięcie zaworów w hydraulice przednich hamulców, by móc bez jakichkolwiek umiejętności zrobić burnout, taki jak się robi dla rozgrzania opon przed startem na ćwierć mili. Żadnego z tych systemów nie użyłem, za to cieszyła mnie elektronika 6-stopniowej automatycznej skrzyni, która potrafi rozpoznać, gdzie trzeba zostać na danym biegu, i tym samym sprawia, że łopatki przy kierownicy są zbędne.
I co jeszcze? I bonus. Gdy jedziemy spokojnie, przestrzegając obowiązujących w naszym pięknym kraju limitów prędkości, możliwe jest uzyskanie zużycia paliwa poniżej 10 litrów na setkę. Przy pełnym wykorzystaniu możliwości wozu zużycie wzrasta do 17-18 litrów, co nadal stanowi miłe zaskoczenie. I w szybkim zakręcie wyścigowego toru, rozpoczynanym przy 200 km/h, Mustang jest stabilny jak skała... I komicznie tani. I nie tylko dla rednecków, wielbicieli country czy człowieka zwanego Koniem.
