Termin "Gran Turismo" jest włoski. Jak zresztą większość fajnych nazw w historii samochodu. Niestety w ostatnich latach producenci chętnie nadużywają tradycyjnych nazw, szukając sposobów na wyjaśnienie nabywcom, że samochód, który właśnie kupili, sprawi, że będą piękni i młodzi. I, co najważniejsze, "cool".
najbardziej znany za granicą polski dziennikarz samochodowy, redaktor naczelny kwartalnika Ramp
Tak stało się ze słowem "coupe", tak stało się też ze zwrotem "Gran Turismo". Istotą dość płynnej idei Gran Turismo w Zachodniej Europie, podnoszącej się po wojnie, było zrelaksowane podróżowanie z wysokimi prędkościami po nadal pustych drogach - na długich trasach wiodących przez cały kontynent. Dżentelmeni, czasem w towarzystwie pięknych kobiet, chcieli dotrzeć do celu swojej podróży bez plebejskiego zmęczenia walką z innymi autami na drodze. Trzeba pamiętać, że lata powojenne oznaczały początkowo powolną odbudowę parku samochodowego, większość aut miała silniki małej mocy, popularność też zdobywały tzw. mikrosamochody, budowane przez upadłych producentów samolotów. Wygodne coupe z potężnym silnikiem nie miało na drodze konkurentów. Cała istota idei wiązała się z beztroską egzystencją, gustownymi strojami, kulinarnymi przeżyciami i luksusowymi hotelami. Nie był to bynajmniej twór zapatrzonych w tabelki marketingowców: istniała pokaźna grupa ludzi, którzy tak naprawdę żyli.
Prawdziwych playboyów, którzy w ciemnych okularach Persol przemierzali serpentyny alpejskich przełęczy w swoich Maserati czy Ferrari już raczej wśród nas nie ma. Zamiast nich są plastikowe twory z mediów społecznościowych, które mają tyle wspólnego z duchem Gran Turismo, co ja z baletem w Teatrze Wielkim w Moskwie. Pierwsze moje spotkanie z ogromnym BMW, które w nazwie nosi piękną włoską frazę, było więc nacechowane lekką niechęcią do cynizmu działu marketingu w Monachium. Z drugiej zaś strony pamiętałem, że od dziewięciu lat BMW znajduje się na pierwszym miejscu wśród światowych producentów samochodów premium. Zatem może to oni mają jednak rację, a nie ja.
Aby zanalizować skutecznie analogię między prawdziwym Gran Turismo z lat 60. i BMW 640d xDrive Gran Turismo, wybrałem kilka cech, które dla mnie są w tej kwestii absolutnie obowiązkowe. Po pierwsze komfort jazdy - czyli to, co wielu rodaków błędnie łączy z liczbą urzadzeń elektrycznych na pokładzie samochodu. Komfort jazdy w istocie wiąże się ze skutecznością tłumienia ruchów nadwozia podczas jazdy - rozmaitych drgań, przechyłów itd., a także z redukcją wibracji i hałasu. W tym samochodzie komfort jazdy jest niezły jak na współczesne BMW, wiąże się to nie tyle z zastosowaniem zawieszenia ze zmiennymi nastawami amortyzatorów, ile z dużym rozstawem osi. Twarde ustawienie zawieszenia nie jest potrzebne praktycznie nigdy. Znakomite przednie fotele z porządną regulacją to także mocny punkt. Jakie są tylne, nie wiem. Nie korzystałem z nich.
Druga cecha Gran Turismo to zdolność do przyspieszania bez wysiłku, w każdym zakresie prędkości. Pod maską auta znajduje się 6-cylindrowy turbodiesel o pojemności 3 litrów, mocy 320 KM i maksymalnym momencie obrotowym 680 Nm. Wartości te oznaczają nie tylko zdolność do osiągnięcia prędkości maksymalnej 250 km/h (ograniczonej sztucznie), ale także do przyspieszenia od zera do setki w 5,3 sekundy - takiego wyniku nie powstydziłoby się Ferrari Testarossa 30 lat temu. Co jednak ważniejsze, 8-stopniowa przekładnia pomaga "rozprowadzić" ogromny moment obrotowym po całym zakresie prędkości jazdy i dlatego zdolności do przyspieszania nigdy nie brakuje, mimo wąskiego użytecznego zakresu obrotów silnika. Napęd na cztery koła naturalnie także pomaga, szczególnie przy ruszaniu z miejsca na śliskiej nawierzchni czy w szybkich, nierównych łukach, gdzie kałuża może nieprzyjemnie zaskoczyć.
Trzecia cecha to zdolność do zrelaksowania kierowcy. Nie chodzi o to, by z nudów wpadał on w letarg, ale o to, by sama jazda go odstresowywała. Czy tutaj tak jest? Przejechałem BMW Gran Turismo 2 tysiące kilometrów w różnych warunkach po polskich drogach i nic nie wyprowadziło mnie z równowagi... no, może oprócz pacjenta w nowiutkim Mercedesie, który miał trudności z czytaniem napisów na drogowskazach i na widłach rozjazdu drogi S2 po prostu zatrzymał się na środku. Zapomniałem o nim szybko. Dzięki temu, że na bazowym poziomie technicznym auto jest prawidłowo skonstruowane, nie musi łatać luk w mechanice elektroniczną mgłą "systemów wspomagających kierowcę". Owe systemy tu są, ale nie przeszkadzają - plus można je selektywnie wyłączyć. Duży plus za skuteczność działania dynamicznie zmieniających kształt wiązki światła reflektorów. Wóz jest przyjazny kierowcy, który nie zatracił zupełnie umiejętności prawidłowego prowadzenia samochodu - a to dziś rzadkość. Kolejny plus za prawidłowe kierunki manualnej zmiany biegów dźwignią selektora - z minusem do przodu. Jeszcze jeden za znakomity wyświetlacz HUD, który nawet informuje o przekroczeniu prędkości dozwolonej na danym odcinku drogi (przekroczyłem ją nieznacznie na moment, by zademonstrować tę cechę).
Czas na konkluzję. Czy mamy w tym samochodzie do czynienia z Gran Turismo? Pod względem estetycznym - na pewno nie. Ale z punktu widzenia filozofii tej idei, na pewno tak. Jestem gotów znów przejechać tym samochodem ze dwa tysiące kilometrów. Albo nawet z pięć. To prawdziwy długodystansowiec.