Do wczesnego popołudnia czas spędzamy na plaży jak najczęściej schładzając się w morzu. Oczywiście nie obywa się bez przygody – gdy Sław wchodzi na skałę wystającą z wody w powietrze wyskakuje fontanna wygrzewających się na słońcu węży. Na szczęście wystraszone odpływają nie kąsając nikogo z uciekających w panice.
Dziś zamierzamy jechać już w stronę Gruzji. Pobyt w Azerbejdżanie był niewątpliwie niezwykłym przeżyciem ale też nie da się ukryć, że było bardzo wiele rzeczy, które nam się w tym kraju nie spodobały. Jednak nie czas jeszcze na podsumowania. Teraz bardzo chcielibyśmy jechać na zachód najchętniej omijając Baku, co niestety nam się nie udaje. Nie znajdujemy obwodnicy a przebicie się przez miasto zajmuje ponad godzinę. Nie obywa się oczywiście bez przygody, jeśli przygodą można nazwać stłuczkę samochodową. Tym razem nie jest to zderzenie dwóch busów (chyba nie wspominaliśmy wcześniej na blogu o tym, że stłuczki między busami zdarzały się już trzykrotnie – za każdym razem z winy Klodobusa i za każdym razem z uszczerbkiem na blacharce Sławobusa). Tym razem jednak Klodobus zalicza spotkanie pierwszego stopnia z jakimś nowiutkim wyglancowanym czarnym autkiem. Obrażenia: bus – wgnieciona blacha na słupku przednim; czarne auto: obtarty lakier na lewym boku. Zdania co do tego kto spowodował stłuczkę na rondzie są oczywiście podzielone. Kierowca auta i jego kumpel zamiast dzwonić po policję wydzwaniają po kolejnych ziomków. Krzyczą coś do nas po azersku i rosyjsku, my do nich po polsku. Robi się wokół nas zamieszanie, jak zwykle zresztą. W końcu udaje nam się ściągnąć jakiś patrol policji, bo kilka poprzednich tylko nas minęło mrugając światłami. Tłumaczymy im, że koleś włączając się do ruchu na rondzie przejechał ciągłą linię i przytarł o nasz bok. Oni z kolei nam tłumaczą, że nie powinniśmy odjeżdżać z miejsca wypadku choć w ten sposób zatarasowalibyśmy całe rondo. Kolesie mówią, że jak zapłacimy im 100 $ to będzie ok. Potem kierowca domaga się już tylko 50 $ gdy zauważa w końcu ciągłą linię o ile takowa cokolwiek znaczy w tym kraju. My mówimy, że będziemy kwita jak to on nam tyle zapłaci. Policja jakoś nie garnie się do rozstrzygnięcia czyja to właściwie wina. Widząc jednak, że nie dojdziemy do porozumienia przerywa dalsze sprzeczki mówiąc „Welcome in Azerbejdżan” i nakazując obu samochodom odjazd. Nikt już nie protestuje. Szczęśliwi, że wydostaliśmy się z szalonego miasta, jedziemy w trasę, a że dzień się powoli kończy, rozglądamy się za noclegiem. Szukamy miejsca, w którym nie będziemy się smażyć jutro od rana jak na patelni, jednak jezioro znalezione na mapie okazuje się niedostępne, drzew, które chroniłyby przed słońcem, w tym kraju po prostu nie ma a miasteczka mijane po drodze – nie pytajcie czemu, bo sami do końca nie wiemy ale czujemy, że nie spalibyśmy w nich spokojnie. W końcu za którąś z wiosek, gdzieś na uboczu znajdujemy sklep a przed nim parking. Jesteśmy już tak zmęczeni, że pytamy właściciela o możliwość noclegu. Zgadza się jak najbardziej a do tego przynosi nam mnóstwo melonów, pomidorów i jakieś słodycze. Wkrótce północ więc zaraz zamyka i idzie do domu oddalonego o 100 m, ale jutro o 8 rano znów tu będzie, jak co dzień. Pokazuje nam piekarnię tuż obok prowadzoną przez jego brata. Po jakimś czasie podjeżdża policja – mundurowi są bardzo rozmowni, dobrze się z nami bawią m.in. grając na Zuziowym ukulele. Nie wiedzieć czemu dają nam dwa kapelusze kowbojskie. W ten sposób do Kloda wraca prawie identyczny, choć nowszy kapelusz jaki oddał kilka dni wcześniej chłopcu na ulicy. Okazuje się, że dobra karma wraca a dobrzy, gościnni ludzie zewsząd nas otaczają.