Mundialowy blues
MEXICO CITY – Mądrość ludowa w Ameryce Łacińskiej mówi, że połączenie wzrostu gospodarczego, demokracji przedstawicielskiej i rozwoju klasy średniej wprowadziło ten region w pułapkę, bo oczekiwania obywateli rosną szybciej, niż rządy są w stanie je zaspokajać. Sfrustrowana klasa średnia wespół z tradycyjnymi sektorami organizuje demonstracje i zamieszki, po czym odwołuje w wyborach rządy, które na to nie reagują. Ale mało kto spodziewał się, że ta fala frustracji zagrozi najbardziej kompetentnemu prezydentowi Ameryki Łacińskiej - Juanowi Manuelowi Santosowi z Kolumbii czy jednej z najbardziej czczonych tradycji w Brazylii - futbolowi.
Podnosimy jakość debaty publicznej.
Santos od czterech lat rządzi Kolumbią śmiało i skutecznie. Nie tylko ratyfikował umowę o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi i zauważył naruszenia praw człowieka przez poprzednie rządy – zabrał się też ostro do istotnych reform, mimo zeszłorocznych masowych protestów studentów, nauczycieli, rolników i przedsiębiorców. Choć gospodarka nie rozwija się tak szybko, by zaspokoić potrzeby państwa, radzi sobie lepiej niż wiele innych w regionie.
Co najważniejsze, Santos położył na szali swój polityczny kapitał i zaczął rozmowy o pokoju i rozbrojeniu z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC) – potężną organizacją partyzancką (często określaną jako ruch „narko-partyzancki”), która od czterech dekad wyniszcza państwo. Rozmowy rozpoczęto na Kubie trzy lata temu, ale posuwają się powoli, dzięki czemu rywale tacy jak Álvaro Uribe, poprzednik Santosa, mają dość czasu, by mobilizować opinię publiczną przeciw nim.
Wykorzystując szeroki sprzeciw wobec amnestii dla przywódców FARC – to ustępstwo stanowiące niezbędny składnik każdej umowy – rywale Santosa zmienili pierwszą turę wyborów w referendum w sprawie negocjacji. Santos przegrał blisko pięcioma punktami procentowymi.
Kolumbijczycy wpadli w depresję i odegrali się na Santosie. W drugiej rundzie odrobił straty, ale wygrał znacznie mniejszą przewagą, niż ktokolwiek się spodziewał jeszcze pół roku temu.
Brazylijczycy też są przygnębieni i wściekłość kierują na rządzącą Partię Robotniczą, dla której ważnymi symbolami stały się trwający Puchar Świata w piłce nożnej i planowane na 2016 r. igrzyska olimpijskie. Po rozpoczęciu mundialu na początku czerwca zaczęły spadać w sondażach notowania prezydent Dilmy Rousseff, która w październiku będzie ubiegać się o ponowny wybór.
Prezydenci z Partii Robotniczej – najpierw Luiz Inácio Lula da Silva, potem Rousseff – wierzyli, że organizacja dwóch najważniejszych imprez sportowych w odstępie dwóch lat podkreśli status Brazylii jako rosnącego światowego mocarstwa i będzie stanowić „imprezę powitalną”. Tej logice, może nieco aroganckiej, trudno coś zarzucić: tylko dwa kraje – Meksyk i Niemcy – mogą się pochwalić tym, że organizowały po sobie mundial i igrzyska olimpijskie.
Ale wzrost potęgi Brazylii nie jest tak trwały, jak zdają się wierzyć przywódcy kraju. W 2011 r. gospodarka spowolniła i od tego czasu produkcja nie rośnie. Rozwój niższej klasy średniej – której w ciągu ostatnich lat przybyło dziesiątki milionów członków – też wyhamował, za to w górę wystrzeliło zadłużenie konsumentów.
Problemem stał się nawet wzrost cen surowców za sprawą popytu z Chin, bo zmiany warunków kontraktów są źródłem ogromnej niepewności. Wzrost PKB w Chinach i Indiach jest wolniejszy, dlatego oba te kraje kupują teraz mniej surowców z Brazylii.
Runęło przekonanie Brazylijczyków, że ich kraj zmierza w stronę trwałej prosperity – i odgrywają się za to na Rousseff. W czerwcu niewielka podwyżka opłat za transport publiczny w São Paulo wzbudziła falę protestów w całym kraju. Obywatele oburzali się na niską jakość usług publicznych oferowanych przez rząd, który ściąga najwyższe podatki w Ameryce Łacińskiej. Demonstranci zaczęli także krytykować decyzję rządu, by wydać miliardy dolarów na mundialową infrastrukturę, m.in. stadiony, hotele czy lotniska.
Kilka lat temu organizację Pucharu Świata popierała znaczna większość Brazylijczyków. W maju tego roku odsetek osób na „tak” spadł do połowy – zaskakująco nisko jak na największych na świecie wielbicieli futbolu – a w całym kraju utrzymują się niewielkie, ale głośne protesty.
Przeciwnicy Rousseff chcą, by zakłóciły one rozgrywki i zaszkodziły międzynarodowemu wizerunkowi Brazylii. Niektórzy liczą nawet na przegraną brazylijskiej drużyny.
Taki rozwój wydarzeń nie wyszedłby krajowi na dobre. Niezależnie od
frustracji odczuwanej przez Brazylijczyków z niższej klasy średniej udany mundial to dla nich najlepsze wyjście. Podobnie w Kolumbii - wbrew temu, co wydaje się zwolennikom Uribe, ponowny wybór Santosa i jego zabiegi o pokój to najlepsze, co mogło przydarzyć się krajowi. Im więcej obywateli to zrozumie i poprze, tym większe szanse na sukces.
Taka niepewność mówi wiele o stanie Brazylii, Kolumbii – i szerzej, całej Ameryki Łacińskiej. Niski wzrost i wysokie oczekiwania pogłębiają frustrację w regionie i nikt nie ma pomysłu, jak się z niej wyrwać. Obywatele i przywódcy mogą tylko czekać, obserwować i mieć nadzieję.
Jorge G. Castañeda – minister spraw zagranicznych Meksyku w latach 2000-2003 – w pierwszym demokratycznym rządzie utworzonym w wyniku porozumienia z oponentem ideologicznym, prezydentem Vicentem Foxem. Obecnie jest profesorem politologii oraz Centrum Studiów nad Ameryką Łacińską i Regionem Karaibów na Uniwersytecie Nowojorskim. Autor książek Latin American Left After the Cold War; Compañero: The Life and Death of Che Guevara.