Ten zespół nie zrobi głośnej rewolucji. To nie ten typ. To raczej formacja, która będzie drobnymi krokami wydeptywała sobie miejsce gdzieś na marginesie sceny alternatywnej. Miejsce, do którego trafią tylko niektórzy. I będą zachwyceni.
REKLAMA
O tym zespole słychać już od dłuższego czasu, właściwie od momentu, kiedy w ostatnich dniach 2013 roku ukazała się jego debiutancka epka. Ale to zdecydowanie nie jest głośny hałas, który potrafią zrobić angielskie media, kiedy upodobają sobie jakiś zespół, to raczej pojedyncze okrzyki zachwytu tych, którzy na scenie alternatywnej szukają dziś czegoś oryginalnego i niecodziennego. A ta grupa właśnie czymś takim może się pochwalić.
Zespół Happyness powstał w 2013 roku, kiedy spotkało się trzech młodych londyńczyków, zafascynowanych alternatywnym graniem. Bardzo alternatywnym - szybko okazało się, że to co wspólnie proponują, nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, co dziś najmodniejsze i najgłośniejsze na tej scenie: surowym garażowym rockiem, powracającym coraz intensywniej emo, nietypową elektroniką ani lekkim indie popem. Nic z tych rzeczy. Ci muzycy idą zupełnie inną drogą. I nawet nie chodzi o to, że nikt nigdy tak nie grał, bo trzy dekady temu na angielskiej scenie alternatywnej zdarzały się zespoły łączące w swojej muzyce elementy tak nie pasujących do sobie gatunków jak delikatnie brzmiący gitarowy rock, niebanalny pop, klasyczna szkoła ballady, a nawet rytmy i frazowanie zahaczające niemal o jazz.
W efekcie powstają piosenki zupełnie niezwykłe, zwracające uwagę nietypowym metrum, brzmieniem, melodiami i tekstami. Piosenki często grane na siedząco, z reguły wyszeptywane, a nie wykrzykiwane, na dodatek bardzo często mocno dające do myślenia.
Można się o tym przekonać przede wszystkim za sprawą debiutanckiej płyty zespołu, zatytułowanej „Weird Little Birthday”, która ukazała się pierwotnie jeszcze w połowie ubiegłego roku i przeszła mocno niezauważona - trochę głośniej zrobiło się o niej dopiero niedawno, kiedy doczekała się amerykańskiego wznowienia i nieco większej reklamy.
Można się o tym jeszcze bardziej przekonać podczas koncertów zespołu. Bo dopiero na nich widać wyraźnie, na czym polegają te wszystkie nietypowe pomysły aranżacyjne, stosowane przez muzyków i jak to się dzieje, że udaje im się uzyskać takie efekty. Widać też wyraźnie, jak tym występom daleko do typowych koncertów młodych zespołów - jak bardzo nie chodzi tu o energię i żywiołowość, ale raczej o skupienie i pilnowanie wszystkich niuansów, żeby wszystkie elementy pasowały do siebie i tworzyły całość tak spójną, jak w wersji studyjnej.
I nawet jeśli, jak chcą niektórzy, to muzyka raczej dla „starych ludzi” - tych, dla których niekoniecznie musi być głośno, mocno i ciężko - ci młodzi Anglicy wymyślili ją sobie znakomicie i świetnie radzą z nią sobie na żywo. Ciekawe tylko, czy ktoś zaryzykuje zaproszenie tego zespołu, w którego twórczości nie ma prawie nic, czym można zasłużyć sobie na miłość polskich fanów, do Polski.
Zespół Happyness powstał w 2013 roku, kiedy spotkało się trzech młodych londyńczyków, zafascynowanych alternatywnym graniem. Bardzo alternatywnym - szybko okazało się, że to co wspólnie proponują, nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, co dziś najmodniejsze i najgłośniejsze na tej scenie: surowym garażowym rockiem, powracającym coraz intensywniej emo, nietypową elektroniką ani lekkim indie popem. Nic z tych rzeczy. Ci muzycy idą zupełnie inną drogą. I nawet nie chodzi o to, że nikt nigdy tak nie grał, bo trzy dekady temu na angielskiej scenie alternatywnej zdarzały się zespoły łączące w swojej muzyce elementy tak nie pasujących do sobie gatunków jak delikatnie brzmiący gitarowy rock, niebanalny pop, klasyczna szkoła ballady, a nawet rytmy i frazowanie zahaczające niemal o jazz.
W efekcie powstają piosenki zupełnie niezwykłe, zwracające uwagę nietypowym metrum, brzmieniem, melodiami i tekstami. Piosenki często grane na siedząco, z reguły wyszeptywane, a nie wykrzykiwane, na dodatek bardzo często mocno dające do myślenia.
Można się o tym przekonać przede wszystkim za sprawą debiutanckiej płyty zespołu, zatytułowanej „Weird Little Birthday”, która ukazała się pierwotnie jeszcze w połowie ubiegłego roku i przeszła mocno niezauważona - trochę głośniej zrobiło się o niej dopiero niedawno, kiedy doczekała się amerykańskiego wznowienia i nieco większej reklamy.
Można się o tym jeszcze bardziej przekonać podczas koncertów zespołu. Bo dopiero na nich widać wyraźnie, na czym polegają te wszystkie nietypowe pomysły aranżacyjne, stosowane przez muzyków i jak to się dzieje, że udaje im się uzyskać takie efekty. Widać też wyraźnie, jak tym występom daleko do typowych koncertów młodych zespołów - jak bardzo nie chodzi tu o energię i żywiołowość, ale raczej o skupienie i pilnowanie wszystkich niuansów, żeby wszystkie elementy pasowały do siebie i tworzyły całość tak spójną, jak w wersji studyjnej.
I nawet jeśli, jak chcą niektórzy, to muzyka raczej dla „starych ludzi” - tych, dla których niekoniecznie musi być głośno, mocno i ciężko - ci młodzi Anglicy wymyślili ją sobie znakomicie i świetnie radzą z nią sobie na żywo. Ciekawe tylko, czy ktoś zaryzykuje zaproszenie tego zespołu, w którego twórczości nie ma prawie nic, czym można zasłużyć sobie na miłość polskich fanów, do Polski.
