Reklama.
To była jedna z tych spokojnych, pustych i dotkliwie samotnych nocy, podczas których przesłuchiwałem mniej lub bardziej cierpliwie kolejne nowe płyty. Ta - taka sobie, tę zapomnę zanim się skończy, na tę nie zwróciłem w ogóle uwagi, tamta z kolei nie różniła się zupełnie niczym od trzech poprzednich. Następna w kolejce była najnowsza płyta Nicka Cave'a i jego zespołu The Bad Seeds. Z jednej strony wiedziałem oczywiście, że muszę na nią zwrócić chociaż ciut baczniejszą uwagę niż na kilka innych albumów, całkiem nieznanych zespołów, które miałem do przesłuchania tej nocy, a które mogły równie dobrze okazać się genialne, jak zupełnie niewarte trzech kwadransów mojego życia. Z drugiej - absolutnie nie miałem do tej płyty nabożnego stosunku, nie miałem poczucia, że to - niejako z automatu - będzie jedna z najważniejszych płyt tego roku.
Bo mam do Cave'a stosunek raczej ambiwalentny i nigdy nie trafił on do wąskiego grona artystów, których twórczość akceptuję w całości, bez mrugnięcia okiem i raczej z pozycji na kolanach. Jakoś nie załapałem się na pierwszy etap jego działalności, choć teoretycznie powinienem - kiedy Cave z zespołem The Birthday Party grał desperacki, brudny, chaotyczny i pozbawiony ślady nadziei na choć trochę lepszą przyszłość punk, takie granie było mi bardzo bliskie. Ale jakoś zdecydowanie bardziej przemawiali do mnie wtedy inni straceńcy z Ianem Curtisem na czele i inni muzyczni radykałowie. Ominął mnie też jakoś narkotyczno-mroczny okres twórczości Australijczyka, kiedy w Berlinie próbował znaleźć granicę przed przekroczeniem której śmiercionośna chemia, trafiająca w hurtowych ilościach do jego organizmu, dawała siłę, natchnienie i inspirację, by za chwilę, kiedy zrobi się jeden krok dalej, zabić.
Zaczął mnie przekonywać dopiero po kilku latach, w połowie ostatniej dekady poprzedniego wieku, kiedy złagodniał, uspokoił się, wyciszył. Kiedy przestał krzyczeć w desperacji i zaczął raczej szeptać, poddając się zwątpieniu i porzucając wszelką nadzieję. Kiedy jego chaotyczne manifesty zaczęły układać się w coraz bardziej spójne, coraz bardziej wciągające i coraz bardziej mroczne historie. I dlatego do dziś chętnie wracam do takich płyt, jak „Let Love In” czy „The Boatman's Call”, dlatego wciąż chętnie słucham piosenek z „Murder Ballads”, nawet mimo tego, jak bardzo odległym od swych korzeni życiem zaczęły żyć w popkulturze.
I kiedy wydawało mi się, że przyjmę go z całym dobrodziejstwem inwentarza i teraz między nami zawsze będzie już dobrze, znów uciekł w rejony, w których zupełnie nie miałem zamiaru go gonić. Nie były dla mnie ani piosenki z kilku ostatnich płyt nagranych z The Bad Seeds, ani - tym bardziej - te firmowane przez jego nowy projekt, Grinderman. Więc zacząłem przesłuchiwać jego najnowszej płyty bez wielkich nadziei i oczekiwań, choć przecież jego ostatnie poczynania: scenariusz do znakomitego filmu „Lawless” i świetny soundtrack do tego obrazu czy zacieśnienie współpracy z Warrenem Ellisem, z którym Cave'owi wyraźnie coraz bardziej po drodze, mogły pewne nadzieje i oczekiwania budzić.
Ale te wszystkie wątpliwości i pytania ucichły w mojej głowie, a właściwie zniknęły z niej zupełnie, kiedy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki tej płyty. To był ten, coraz rzadszy - i naprawdę nie wiem, czy to dlatego, że jestem coraz bardziej znieczulony już na wszystko, czy to raczej dlatego, że mało kto jest dziś w stanie nagrać muzykę, która sprawia, że cały świat staje w miejscu, ale bardziej chyba to pierwsze, tak na pewno to pierwsze - moment przy słuchaniu nowej płyty, w którym nagle musiałem odłożyć wszystko na bok, przestać pisać, przestać myśleć o czymkolwiek innym i dać się prowadzić za rękę przez te nieco ponad czterdzieści minut mroku, melancholii, rezygnacji, a momentami wręcz rozpaczy. A potem dać się przez to wszystko przeprowadzić jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze jeden.
I wtedy wiedziałem już, że to absolutnie genialna płyta, od pierwszego do ostatniego dźwięku. Płyta, na której nie ma zbędnej nuty, zbędnego słowa. Płyta cicha, płyta pod względem brzmienia tak wątła, że niemal minimalna. A przez tą ciszę i przez ten minimalizm, niewiarygodnie wręcz mocna. Od samego początku, od pierwszych: złudnych, obiecujących zupełnie coś innego, niż tak naprawdę dostaje się od tego albumu, kuszących dźwięków piosenki „We No Who U R”, przez te wszystkie momenty, w których po ledwie zaznaczonym rytmie perkusji, ślizga się szorstki i brudny bas albo niepokojące, przywołujące najbardziej przerażające skojarzenia, dźwięki skrzypiec Ellisa. Aż do ostatniego utworu, który nie zostawia żadnej nadziei, który brzmi tak, jakby niebo, jeśli nie uda się odsunąć gdzieś na bok, nieuchronnie musi spaść na ziemię i rozbić się w szary gruz i kurz. Te dźwięki klawiszy - tak jakby w ostatnim kościele na ziemi przy organach usiadł ostatni jeszcze żywy człowiek i grał requiem dla samego siebie, bo przecież nie dla tych wszystkich, których zdążył już całkiem zapomnieć. Te dziecięce głosy - jakby ktoś stworzył chór z najbardziej zagubionych sierot, z niemowląt oderwanych od piersi płaczących matek, z dzieci, którym kazano zapomnieć swoich rodziców i swoje prawdziwe imiona. Te wszystkie ukryte gdzieś zupełnie pod spodem albo jeszcze głębiej niepokojące, nie wiadomo skąd pochodzące dźwięki - jakby wiatr grał na połamanych nagrobnych krzyżach, jakby uszkodzona linia produkcyjna w wysadzonej w powietrze fabryce konwulsyjnie, ze złowrogim zgrzytem, wyrzucała z siebie uszkodzone, zniekształcone, niepodobne już do niczego i absolutnie niepotrzebne nikomu produkty, jakby sępy nawoływały się złowrogo, czekając cierpliwie na szczytach obalonych słupów nieczynnej już od dawna sieci energetycznej, aż wciąż jeszcze pół żywi ludzie przestaną zadawać sobie ostatnie razy i znieruchomieją zupełnie, a kałuże krwi wokół nich całkiem zakrzepną.
A kiedy miną te cztery minuty, kiedy zapada cisza i wygrywa nicość, bo wtedy właśnie boleśnie kończy się świat tej płyty, nie ma innego wyjścia - wraca się do niej jeszcze raz, bo tylko tak można sprawić, że agonia trwa jeszcze trochę dłużej, że koniec wszystkiego co się zna, odsuwa się choć na trochę.