W życiu nie pomyślałbym, że jest mnie jeszcze w stanie poruszyć któraś z nowych produkcji Moby'ego. Ba, nie spodziewałem się wręcz, że ten artysta w ogóle jeszcze kiedykolwiek wyda coś nowego. Bo przecież mogłoby się wydawać, że on zupełnie nie ma już takiej potrzeby - bo to ktoś, kto - jak się wydaje od samego początku miał plan, który konsekwentnie realizował - oczywiście: plan, żeby osiągnąć wielki sukces. A co ciekawsze - zrealizował go, zdaje się, w pełni. I teraz mógłby już spokojnie osiąść na laurach.
I już choćby w tym kontekście najnowsza płyta Moby'ego, jedenasty już w jego karierze album, zatytułowany „Innocents”, okazuje się dziełem bardzo ciekawym. Ale przecież nie tylko o kontekst chodzi: nowojorczykowi po prostu - który to już raz z kolei? - udało się nagrać album pełen utworów, które zwracają uwagę już po pierwszym przesłuchaniu i zostają w głowie na długo. Album, co chyba dość ciekawe, zważywszy na człowieka, któremu niczego w życiu nie brakuje i - przynajmniej z pozoru - jest wzorem udanego, szczęśliwego życia - jest na dodatek utrzymany w raczej melancholijnym nastroju, a niektóre jego momenty są wręcz przejmująco smutne. Tak jak ten utwór, kończący podstawową wersję płyty. Inny niż pozostałe, odstający trochę od całej reszty pod względem brzmienia i nastroju. Po trzech kwadransach dopieszczonych do cna, nowoczesnych elektronicznych brzmień, ten prawie dziesięciominutowy lament, w którym akustyczna gitara spotyka prawie banalne, ale brzmiące w tej konfiguracji bardzo na miejscu, dźwięki najprostszych klawiszy, jest zaskakującym pożegnaniem z tą płytą, momentem który sprawia, że pod powiekami pojawiają się nagle jakieś wspomnienia, ślady jakichś dawnych rozterek, jakieś pytania, na które już dawno powinno się odpowiedzieć, ale jakoś zawsze chowało się je do szafy, między inne szkielety, albo zamiatało pod dywan.
I trudno właściwie powiedzieć, jak to się dzieje, że ten utwór tak działa - może to właśnie te całkiem nie dzisiejsze brzmienia, może coś, w czym Moby jest mistrzem od zawsze - piękna, wpadająca w ucho melodia, a może coś, czego na tej płycie, przy powstawaniu której Moby skorzystał z pomocy prawie tuzina występujących gościnnie wokalistów, nie ma za wiele - jego głos: nieporadny, niemal dziecinnie niepewny, zalękniony, delikatny, kruchy. To jest albo cyniczny zabieg starego wyjadacza, który doskonale wie, jak grać emocjami i wywoływać ciarki na plecach słuchacza, albo może jednak szczere, śmiałe obnażenie się, ujawnienie melancholijnego kawałka swojego życia, życia pełnego sukcesów, wielkich pieniędzy, udanych przedsięwzięć na każdym polu.
I kiedy słucham raz po raz tego utworu, zastanawiam się w jakich momentach i w jaki sposób Moby pojawiał się w moim życiu. I najbardziej pamiętam go za sprawą bardzo zaskakujących okoliczności - a dokładniej: dzięki zespołowi Cool Kids Of Death, który bardzo dawno temu miał w swoim koncertowym repertuarze utwór wykonywany przez nowojorczyka. Nie jego utwór zresztą, ale przez niego rozpropagowany. Bo kto pamięta „That's When I Reach For My Revolver” w oryginalnym wykonaniu post-punkowego zespołu Mission Of Burma, nawet mimo tego, że ta formacja kilka lat temu powróciła na scenę po długiej przerwie i znów wykonuje go na żywo? Ta piosenka już tak nieodłącznie związała się z Moby'm, że jest dziś jego „With A Little Help From My Friends” - z nim roli Joe Cockera i Mission Of Burma jako The Beatles. To była energia, punk rock, wigor i krzyk - coś, czego dziś na płytach tego artysty nie da się odnaleźć, coś co znakomicie odnajdywało się za to kilka lat temu w estetyce Cool Kids Of Death.