To jedno z większych zaskoczeń pierwszych tygodni nowego roku. Jedna z najciekawszych płyt ostatnich miesięcy. A jednocześnie – jedna z najbardziej lirycznych propozycji muzycznych, które trafiły ostatnio do moich rąk.
Dlaczego to zaskoczenie? Bo musi być zaskoczeniem że taką właśnie płytę, bardzo łagodnie, miękko, delikatnie brzmiącą, wypełnioną utworami, które składają się niemal wyłącznie z melancholii – wydany właśnie album zatytułowany „Shelter” – przygotował zespół, który do tej pory uznawany był – i całkiem słusznie zresztą – za formację metalową. Oczywiście chodzi tu o metal w bardzo szerokim, współczesnym tego słowa znaczeniu, w którym nie chodzi już tylko i wyłącznie o klasyczną muzykę, w której rządzą: ostre brzmienie gitar i wygrywane przez nie solówki, ale także o wiele innych gatunków, które łączą się dziś z metalem. Bo Alcest od lat romansuje z najróżniejszymi odmianami post-metalu, melancholic-metalu czy metalu pożenionego z zaskakujący sposób z shoegazem, ale tak czy owak – zawsze był to metal, zawsze dawało się w twórczości tej grupy usłyszeć bardzo wyraźne metalowe akcenty, bardzo wyraźne ukłony w stronę mocnego, momentami nawet dość brutalnego grania.
Tak było od samego początku historii tej grupy, a więc od przełomu wieków, kiedy we francuskiej miejscowości Bagnols-sur-Ceze młody artysta z bujną wyobraźnią, posługujący się pseudonimem Neige, a tak naprawdę nazywający się Stephane Paut, postanowił właśnie pod szyldem Alcest grać swoją muzykę. Zaczynał od klasycznego black metalu, bardzo wyraźnie inspirowanego tym, co można było usłyszeć na płytach norweskich mistrzów tego gatunku. Stwierdziwszy, że sam nie da rady uzyskać tak mocnego brzmienia, na jakim mu zależało, Neige zaprosił do współpracy dwóch innych muzyków, posługujących się bardzo adekwatnymi do gatunku, w jakim czuli się najlepiej, pseudonimami: Aegnor i Argoth.
Jednak szybko okazało się, że Neige nie chce grać klasycznego black metalu, że to dla niego zdecydowanie za mało, że chce w swojej muzyce łączyć metal z elementami innych, dużo bardziej łagodnych gatunków. Jego współpracownikom ten pomysł zdecydowanie nie przypadł do gustu, więc przez kolejnych kilka lat Alcest znów był jego solowym projektem. Projektem, który meandrował gdzieś na granicy między ostrym, a łagodnym graniem. Po ośmiu latach do lidera dołączył perkusista znany jako Winterhalter, a na koncertach zespół rozrastał się do pełnego, czteroosobowego składu.
Praca nad najnowszym albumem zaczęła się prawie rok temu. Muzycy weszli do studia z Birgirem Birgissonem, producentem znanym przede wszystkim jako nadworny współpracownik zespołu Sigur Ros, a do współpracy zaprosili islandzką, żeńską grupę wokalną znaną jako Amiina. I wszystko stało się jasne i zaczęło się układać w jedną, spójną całość – wyglądało na to, że zespół znalazł dla siebie miejsce w nieco innej części sceny muzycznej niż do tej pory – na Islandii. Dosłownie, ale przede wszystkim – w przenośni. Bo właśnie przecież z Islandią nieodmiennie kojarzy się muzykę, w której na pierwszy plan wysuwa się senne brzmienie i melancholijna atmosfera. I taka właśnie okazuje się być najnowsza płyta zespołu – ze świecą szukać na niej jakichkolwiek śladów metalu, to godzina wciągającego liryzmu, delikatności i niemal bajkowego klimatu – bardzo adekwatnego do całego pomysłu Neige’a na swoją twórczość, będącą właściwie soundtrackiem do jego wspomnień o baśniowej krainie swej własnej wyobraźni, w której spędził większość swego dzieciństwa.
Niedawno można było usłyszeć w Polsce jak ta muzyka brzmi na żywo – i nie mam najmniejszych wątpliwości, że występ tej grupy w warszawskim klubie Hydrozagadka był jednym z najważniejszych polskich wydarzeń koncertowych w styczniu.