Ta moda powoli zaczyna zamieniać się niemal w szaleństwo – ilość zespołów, które zawzięcie powraca dziś do klasycznych brzmień, królujących na scenie alternatywnej w latach dziewięćdziesiątych, zdaje się być dziś... większa niż w owej dekadzie. Co i rusz pojawia się kolejny zespół, odwołujący się do prostego przecież, w gruncie rzeczy, pomysłu: ukrywania ładnych melodii pod wieloma warstwami brudnych, przesterowanych czasem wręcz do granic możliwości, gitar. Przy okazji okazuje się, w jak różnorodny sposób można takie założenia zrealizować: bo przecież bardzo różni się to, co prezentuje grupa A Place To Bury Strangers od tego co na swym ostatnim albumie, zatytułowanym „Shelter”, zaprezentowała – mająca, było nie było, metalowe korzenie - francuska formacja Alcest.
Grupa The Fauns mieści się w rejonach najspokojniejszej odmiany tej muzyki, gdzieś tam, gdzie fundamenty ćwierć wieku temu stawiali muzycy takich formacji jak Slowdive czy Cocteau Twins. Odmiany, w której o wiele ważniejsze niż brud i głośność gitar są nastrój i zamknięte w dźwiękach emocje. Taka jest cała ta płyta – najnowszy album The Fauns, zatytułowany „Lights” – taki był koncert tej grupy, który miał miejsce w zamarzniętej na kość warszawskiej Hydrozagadce, kiedy zespół odwiedził Polskę w ramach wspólnej europejskiej trasy z grupą Alcest właśnie.
To, co mogło nieco zdziwić widzów tego koncertu, w obliczu coraz bardziej wszechobecnego na scenie niezależnej – tak jak i w większości innych sfer współczesnej popkultury – kultu młodości i sytuacji, w której większość nowych gwiazd składa się z nastolatków, to fakt, że członkowie zespołu dalecy są już od bycia nastolatkami. Grupa istnieje od 2007 roku, założona w słynącym z muzyki mrocznej, acz raczej elektronicznej, a nie gitarowej, Bristolu. Po dwóch latach prób i przygotowywania autorskiego materiału pięcioro muzyków grupy było już gotowych do wydania swojego debiutanckiego albumu – ukazał się w ich własnej wytwórni, Laser Ghost Recordings w 2009 roku, ale pozbawiony jakiejkolwiek profesjonalnej promocji przepadł na rynku zupełnie – sprzedało się ledwie kilka tysięcy kopii, co nie pozwoliło grupie zaistnieć na szerszym polu. Ale muzyka grupy znalazła wielu słynnych i znaczących wielbicieli – piosenki grupy regularnie prezentował w swej audycji popularny radiowy DJ Steve Lamacq, a remiks jednego z utworów, który znalazł się na specjalnym singlu wydanym z okazji Record Store Day, przygotował ceniony kompozytor muzyki filmowej Clint Mansell.
Cztery lata potrzebowali muzycy zespołu, żeby przygotować kolejny zestaw piosenek. Właśnie ujrzały światło dzienne, tym razem nakładem małej wytwórni Invada Records. To nie jest płyta stworzona według najpopularniejszego dziś wzorca: jeden, dwa, w najlepszym razie trzy przeboje i zestaw wypełniaczy. To raczej album bardzo równy, acz pozbawiony z kolei wybitnych momentów. Ale jednocześnie to album, który znakomicie działa jako całość, działa swoim klimatem, nastrojem, oryginalnymi nawiązaniami do shoegaze’owej klasyki. W tej kategorii piątka brytyjskich muzyków wykazała się, za sprawą tej płyty, prawdziwym mistrzostwem. Tym, którzy przegapili styczniowy koncert zespołu w Warszawie, pozostaje więc niecierpliwie czekać na ich kolejną wizytę nad Wisłą.