Sugeruje, że jeżeli faceci czegoś ze sobą nie zrobią by zostać 'adaptacyjnymi imigrantami' (odniesienie do książki H. Rosin pt. Koniec mężczyzn) powoli grozi im wymarcie. Tekst napisany jest bardzo poprawnie politycznie, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że sączy się z niego delikatna strużka jadziku resentymentu i szowinizmu. Lis pisze z rozgoryczeniem, że coraz więcej kobiet ma większe ambicje życiowe od mężczyzn, że faceci się wyfrajerzyli i stracili swoje jaja (no tak nie pisze hiper-poprawny redaktor, to już od siebie dodałem), choć przyznaje - jakby wstydliwie, nadmiernie dyplomatycznie (a może lekko przymuszony przez żonę, która została niedawno orędowniczką kobiet bitych przez mężów, o czym w następnym tekście), że "postulat równości płci jest oczywiście słuszny", ale "zderza się" z postulatami "maczoizmu i wymaganiami prawdziwej męskości". No kto by pomyślał, że równouprawnienie może być tak kłopotliwe. Czym natomiast jest ta mityczna 'prawdziwa męskość' np. w kontekście fałszywej męskości lub prawdziwej kobiecości? Mężczyźni wchodzą (choć tak o tym Lis nie pisze, mam wrażenie, że chce powiedzieć 'są zmuszeni') "w role zarezerwowane wcześniej dla kobiet, choćby w rolę aktywnego ojca". Skandal! Jakim prawem zmusza się mężczyzn do bycia aktywnymi ojcami, wiadomo przecież, że to kobieta w Polsce z urzędu pełni tę rolę (sic!). Ale "nie idzie oczywiście o przeciwstawienie racjonalnej diagnozy 'stanu męskości' słusznym skądinąd postulatom ruchu kobiecego", bo 'prawdziwa kobieta' z natury nie chce dominować nad rodzajem męskim. Chodzi tylko o poproszenie tych skądinąd słusznie walczących o swoje prawa kobiet, o pomoc w uratowaniu gatunku skądinąd męskiego. Co z tymi panami, panie Lisie?
Obecnie w kinach można oglądać świetny duński film 'Misiaczek' w reżyserii Mads'a Matthiesen’a, który opowiada historię starzejącego się kulturysty, szukającego żony w Tajlandii. Film trafnie diagnozuje współczesny problem z męskością. Choć główny bohater, Dennis, zewnętrznie spełnia - nawet z naddatkiem - wymagania 'prawdziwego mężczyzny' (o którym wnioskuję pisze Lis): jest napakowany, heteroseksualny, pracowity i super męski. Jednakże coś stoi na przeszkodzie by w pełni zrealizował się jako stuprocentowy facet, czyli żeby zasadził dąb, postawił dom i spłodził syna. Tym czymś jest jego despotyczna matka, skądinąd kobieta i (co nie jest nigdy wprost powiedziane w filmie) impotencja. Po nieudanych randkach (o których kłamie zazdrosnej mamie), weselu stryja, który skądinąd nie-męski a znalazł sobie żonę w Tajlandii, nasz bohater zrzuca swoje kajdany maminsynka i w geście wyzwolenia wyjeżdża do Pattaya szukać towarzyszki życia. Oczywiście jak przystało na prawdziwego faceta nie przyznaje się do tego matce, tylko okłamuje ją mówiąc, że jedzie do Hamburga na bardzo męskie zawody kulturystyczne. Nieważne, w jego wewnętrznym mniemaniu dokonuje ogromnego kroku w stronę niezależności. Misiaczek jest wrażliwym misiem, więc nie interesują go powierzchowne znajomości z tajskimi kurwami (warto się zastanowić czy rzeczywiście nie interesuje go uprawianie seksu, czy po prostu nie może), on przecież szuka prawdziwej...no właśnie czego? Bo chyba nie miłości, tylko...prawdziwej żony. Takową odnajduje, rzecz jasna na siłowni. Tam, w końcu, wśród innych napakowanych mężczyzn, czuje się sobą, nie musi wychodzić poza swoją sferę komfortu (świetna scena jak z nowopoznanym tajskim mięśniakiem pokazują sobie swoje mięśnie, rozkosznie chichocząc przy tym jak dwie pensjonareczki). Miłość kwitnie. Wraca do Danii mówi mamusi, że ją okłamał i był w Tajlandii szukać żony, ta stwierdza, że jest niegrzeczny i żeby nigdy więcej tego nie robił. Misiaczek przytakuje i za plecami mamy sprowadza swoją tajską prawdziwą żonę i żyje z nią (tylko w ciągu dnia bo w nocy nomen omen wraca do mamusi) w po kryjomu wynajętym mieszkaniu. Wszystko oczywiście wychodzi na jaw, matka jest zdruzgotana, zdradzona przez kolejnego faceta (jesteś jak twój ojciec - krzyczy), będzie zmuszona żyć sama bez męża-synka. Misiaczek natomiast odjeżdża ze swoją tajską żoną ku zachodowi słońca. Niby happy end, główny bohater odzyskuje swoją autonomię (przysłowiowe jaja czyli męskość) i wyprowadza się od swojej ciemiężycielki, szukać szczęścia z żoną 'kupioną' w Tajlandii. Choć nic nie sugeruje, że może być inaczej, mam wątpliwości. Ostatnia scena filmu przypomina mi raczej ostatnią scenę innego filmu traktującego o kryzysie męskości - 'Piękno' Olivera Hermanusa. Tutaj ukazany jest znacznie bardziej ekstremalny kryzys męskości, mianowicie główny bohater, pięćdziesięcioparoletnii mąż i ojciec, stara się dojść do ładu ze swoim ciągle wypieranym homoseksualizmem. Podobnie jak w 'Misiaczku' rzuca wszystko na jedną szalę zakochując się w swoim pięknym siostrzeńcu, chcąc wyzwolić się z własnych psychologicznych ograniczeń. Siostrzeniec nie odwzajemnia fascynacji, co prowadzi głównego bohatera do przemocy. Film kończy się sceną, gdy bohater, który zdążył już na nowo wyprzeć swoją 'przygodę' z namiętnością, zaczyna czyścić basen - o co przez cały film prosi go żona. Mechaniczne wyciąganie wodorostów i gałęzi zdaje się być metaforą psychologicznego oczyszczenia samego bohatera, który wreszcie nabiera odwagi by pozbyć się 'brudu' z własnego wnętrza. Niestety w połowie rezygnuje, zostawiając resztki syfu na powierzchni wody. Tak samo będzie z Denisem, bohaterem 'Misiaczka', coś przełamał, ale czy starczy mu sił by iść dalej? Nie i na tym polega przysłowiowy kryzys męskości - na półśrodkach. 'Żądam kongresu mężczyzn' nawołuje Lis, pytanie tylko czy starczyłoby facetom tyle zaparcia by w ogóle coś takiego zorganizować? Czy przerośnięci ilością rzeczy do załatwienia (catering, sale, hotele itp.) nie poddaliby się w połowie i nie poszliby na piwo, bo przecież tak łatwiej i godzinami nie gadaliby o tym, że współcześnie następuje jakiś potworny kryzys męskości. A może poprostu lenistwo?