Wiele osób zastanawia się nad jakością swojego małżeństwa. Gdy jego ocena wypada bardzo źle, niektórzy decydują się na rozwód. Media donoszą, że dzieje się tak coraz częściej. Czy faktycznie liczba rozwodów systematycznie rośnie? Nie jest to wcale oczywiste. Mimo to rozwody są cały czas postrzegane jako zjawisko negatywne w Polsce. Komentatorzy biją na alarm, a fundacje prowadzą akcje zapobiegające rozwodom. Czy naprawdę Polska byłaby lepsza, gdyby te 65000 par rocznie nie podjęło decyzji o rozstaniu? Wątpię.
Doktor psychologii, prezes zarządu firmy badawczej INSE Research
Niełatwo jest odpowiedzieć na pytanie, czy liczba rozwodów w Polsce rośnie. Owszem, porównując rok 2001 z 2011 można mówić o istotnym zwiększeniu się wskaźnika rozwodów. Ale już zestawiając np. rok 2006 z 2011 łatwo wykazać spadek liczby rozpadających się małżeństw. W danych statystycznych każdy więc może zobaczyć to, co chce. Biorąc jednak pod uwagę ostatnie 5 lat trudno mówić o wyraźnej tendencji wzrostowej lub spadkowej.
Zjawisko występowania rozwodów jest przez większość komentatorów postrzegana jednoznacznie negatywnie. Bo ból związany z rozstaniem, bo niedojrzałość społeczna rozwodników, bo niedotrzymanie przysięgi małżeńskiej, bo dzieci, które cierpią najbardziej. Zgodnie z tym podejściem Fundacja Mamy i Taty prowadzi na szeroką skalę kampanię przeciwko rozwodom. Podstawowym przekazem jest teza, że rozwód jest lekcją, której rodzice nie powinni dawać dzieciom. Nie zgadzam się z takim podejściem. Rozwód to trudny proces, ale w niektórych przypadkach jest jedynym możliwym wyjściem.
Jeżeli małżeństwo nie ma dzieci, a przez kolejne lata nie może się porozumieć i stworzyć satysfakcjonującej relacji, rozwód wydaje się naturalnym rozwiązaniem. Oczywiście wiele osób będzie się męczyć przez całe życie ze względu na presję społeczną, potępienie ze strony rodziny lub proboszcza. Zdarza się tak szczególnie często w małych miastach lub na wsiach, gdzie nie chroni nas wielkomiejska anonimowość. Z czasem może wręcz rosnąć satysfakcja z tego, że w małżeństwie jest tak źle, a mimo wszystko udaje się w nim wytrwać. Z takimi wyborami trudno polemizować, jeżeli ktoś widzi sens w umartwianiu się poprzez tkwienie w nieudanym związku, to oczywiście szanuję taką decyzję. Ale rozumiem też inne podejście. Jak się nie udaje przez kilka lat zbudować dobrej relacji, to można zakończyć małżeństwo rozwodem i poszukać szczęścia gdzieś indziej, szczególnie jeśli nie mamy dzieci.
A co w przypadku, gdy między małżonkami układa się bardzo źle, przez lata nie udaje się tej sytuacji zmienić, ale rodzina doczekała się już dzieci? Oczywiście zdaniem Kościoła katolickiego i Fundacji Mamy i Taty powinno się trwać na posterunku w imię szczęścia dzieci. Obrońcy małżeństwa na ogół nie podają żadnych argumentów, przyjmując za oczywiste przykazania religijne lub zagrożone dobro najmłodszych. Czasem powołują się na wyniki badań porównujących funkcjonowanie dzieci z rodzin rozwiedzionych z dziećmi wychowanymi w pełnych rodzinach. Fundamentalnie nie zgadzam się z takim podejściem i argumentacją.
Wyniki badań faktycznie wskazują na nieznaczne różnice między funkcjonowaniem dzieci z rodzin rozwiedzionych i pełnych, na korzyść tych ostatnich oczywiście. Jednak zestawienie tych grup jako argument na rzecz trwania w nieudanym małżeństwie jest nadużyciem. To tak jakby porównywać długość życia osób, które przeszły operację raka z długością życia wszystkich osób (zdrowych i chorych na raka), które takiej operacji nie przeszły. Jest oczywiste, że średnia długość życia osób po operacji raka będzie krótsza. Bo zestawia się ich z grupą, w której większość stanowią osoby zdrowe. Jednak to porównanie nie ma sensu, a na pewno nie może być argumentem na rzecz nie poddawania się operacji, gdy jest się chorym. Chcąc oszacować skuteczność operacji chirurgicznej powinno się porównać grupę osób chorych na raka, które się na nią zdecydowały z grupami osób również chorych na raka, które albo nic nie robiły, albo poddały się innym formom leczenia.
Małżeństwo czasem też toczy swoisty rak, którego przez lata nie udaje się pokonać. Rozwód w tej sytuacji jest ostatecznym wyjściem, operacją, której wpływ na dzieci można oszacować porównując ich funkcjonowanie po rozwodzie rodziców z funkcjonowaniem dzieci wychowywanych np. przez 10% najbardziej skonfliktowanych małżeństw, które ze względów religijnych lub moralnych decydują się trwać w toksycznym związku dla dobra dzieci. Wyniki badań wskazują, że występowanie konfliktów w małżeństwie pozwala lepiej przewidywać trudności adaptacyjne dzieci niż sam rozwód lub konflikty z nim związane. Małżonkowie, którzy potrafią się rozwieść w miarę zgodnie, mogą pokazać dzieciom, że w życiu zdarza się podejmować błędne decyzje, nawet w tak ważnych sferach jak wybór partnera. I, co ważniejsze, będą przykładem, jak sobie w takich sytuacjach poradzić.
W Polsce zgodny rozwód to jednak rzadkość. Społeczna i religijna presja na trwanie w małżeństwie jest tak silna, że zazwyczaj decyzja o rozwodzie następuje dopiero wtedy, gdy natężenie negatywnych emocji sięga zenitu a małżonkowie ledwo mogą na siebie patrzeć. Rozwody zbyt często przebiegają w atmosferze wielkiego konfliktu, wzajemnych pretensji i dbania tylko o własne interesy. Ten styl rozwodzenia nie służy ani dzieciom ani dorosłym. W Polsce średni staż par kończących swój formalny związek to 14 lat. W około 70% przypadków z pozwem występuje kobieta. Często dopiero po latach agresji fizycznej i psychicznej ze strony małżonka, wtedy gdy czuje, że jest już u kresu wytrzymałości. Bo wcześniej myślała o tym, co powie rodzina, sąsiedzi, ksiądz. Bała się, że nie poradzi sobie ekonomicznie. Od urodzenia słyszała, że rolą kobiety jest trwanie przy mężczyźnie, że rozwód w rodzinie to wstyd.
Żeby było jasne: oczywiście uważam, że dzieci powinny wychowywać się w pełnych i szczęśliwych rodzinach. Ale twierdzę również, że nie zawsze jest to możliwe, a w wielu przypadkach, tych najtrudniejszych, lepiej jest skrócić cierpienie sobie i dziecku, podejmując decyzję o rozwodzie. Bez oglądania się na to, co ludzie powiedzą. Taka decyzja nie gwarantuje zmiany na lepsze, ale chociaż daje na nią nadzieję.