Kilka dni temu napisałem krytyczny tekst o polskim kitesurferze, który lekkomyślnie, bez odpowiedniego przygotowania, próbował przepłynąć Morze Czerwone. Myślałem, że podstawowe przesłanie wpisu będzie szeroko krytykowane. Wszak Polacy uwielbiają bohaterów, którzy nie bacząc na koszty, pomagają podnieść nasze narodowe ego.
Sądząc jednak po uzyskanych komentarzach, myliłem się. Coś się jednak w Polsce zmienia i wśród narodowych wartości ułańska fantazja powoli ustępuje miejsca zdrowemu rozsądkowi. Większość Komentatorów była zdania, że nasz dzielny kitesurfer faktycznie nie o wszystkim pomyślał, planując osławioną już wyprawę przez Morze Czerwone. Byli jednak i tacy, którzy słusznie wskazywali, że przecież „wziął nadajnik, za pomocą którego mógł wezwać pomoc”. Okazuje się, że Jan Lisowski odpowiednie urządzenie w istocie zabrał, ale nie do końca zapoznał się z instrukcją obsługi, co nie ułatwiło prowadzenia akcji ratunkowej. Polecam ciekawą relację pracownika firmy, z której gdańszczanin wypożyczył lokalizator.
Czytając niektóre komentarze pod moim poprzednim wpisem na blogu, myślałem nawet, by zmienić tytuł artykułu na nieco bardziej oględny – w końcu „wziął nadajnik, za pomocą którego mógł wezwać pomoc”. Tytułu jednak nie zmienię.