Przez dziesięć dni, każdego popołudnia schodziłem z quada po pokonaniu kilkuset kilometrów, od stóp do głów pokryty charakterystycznym, czerwonym pyłem brazylijskich bezdroży. Po świetnym początku, który mógł zapowiadać moje zwycięstwo przyszły zmagania ze sprzętem i awariami. Było ciężko, momentami przerażająco, ale warto było! Po trzech latach odzyskałem puchar świata!
Sześciokrotny Mistrz Polski, pierwszy Polak, który stanął na podium Rajdu Dakar, zdobywca Pucharu Świata, przedsiębiorca i filantrop.
Każdy sportowiec, który swoje treningi i starty traktuje na serio, ma w swoim życiu jeden cel: być najlepszym. Szczytem możliwości jest oczywiście złoty laur na poziomie globalnym. Pojawia się tylko pytanie, czy taki szermierz jest najlepszy kiedy zdobędzie mistrzostwo świata, czy złoty medal olimpijski? Moim zdaniem tych dwóch rzeczy absolutnie nie da się porównać, a tym bardziej wskazać rangi osiągnięcia szczytu na jednej lub drugiej z tych imprez. Podobnie jest w rajdach terenowych. Puchar świata, czy Dakar? To pytanie powraca jak bumerang, a ja mam na nie prostą odpowiedź. Moim celem jest bycie najlepszym i najbardziej wszechstronnym zawodnikiem na świecie we wszystkich możliwych okolicznościach cross-country na świecie.
W Brazylii udało mi się zrealizować najważniejszy cel - zdobyć puchar świata na jedną rundę przed końcem sezonu. Wywalczyłem go po raz drugi i podobnie, jak poprzednim razem decydujący był rajd Dos Sertoes. Tym razem nie udało mi się co prawda wygrać, ale był to jedyny plan, którego nie zrealizowałem w Brazylii. Po pierwszych pięciu odcinkach specjalnych czułem, że w mojej jeździe jest moc. Wygrywałem z rywalami bardzo pewnie, ale jednocześnie jechałem ostrożnie i nie podejmowałem zbyt wielkiego ryzyka. Doświadczenie nauczyło mnie, że zbyt wielka pewność siebie jest bardzo zgubna. Tym razem jednak zawiódł mnie sprzęt. W trakcie rajdu bałem się o to pytać mechaników, ale podejrzewałem, że nie udało nam się kupić specjalnych opon rajdowych i przez całe dziesięć dni jechałem na "gumach" kupionych w sklepie. Takich, jakie może zdobyć każdy. One są oczywiście oponami do jazdy w terenie, ale nie ma szans, żeby wytrzymały tak ostre tempo.
Do tego jeszcze doszedł pechowy "dzwon", który przydarzył mi się kiedy jechałem w tumanach kurzu pozostawionych przez nazbyt ambitnego motocyklistę. Ja "poszedłem w kozły", jak to mówimy w naszym slangu, ale mimo mocno rozbitego quada i straty roadbooka, który pofrunął gdzieś do lasu wraz z całą tylną sakwą, dojechałem do mety. Szalony motocyklista natomiast połamał się kilka kilometrów dalej i nie ukończył zmagań. Gorąca głowa to zdecydowanie nie jest recepta na sukces w rajdach długodystansowych.
Z każdym kilometrem, który przybliżał mnie do mety rosła we mnie radość, że mimo potężnych problemów mogę ukończyć ten rajd. Gdzieś pod kaskiem cały czas kołatała się również myśl o pucharze świata, która sprawiała, że radość była i jest teraz podwójna. Rok temu ścigaliśmy się na sekundy do ostatniego etapu, ostatniego rajdu. W tym roku wypracowałem znacznie większą przewagę i jest to dla mnie ogromna satysfakcja, bo moi najważniejsi rywale: Mohammed Abu-Issa, Pablo Copetti i Mauro Almeida jechali podobnie jak ja, we wszystkich rundach. Wiem, że bardzo chcieliby być na moim miejscu.
W Egipcie już nikt nie odbierze mi pierwszego miejsca, ale mimo to na pewno mnie tam nie zabraknie. Rajd Faraonów, ze względu na sytuację polityczną w kraju nad Nilem jest w tej chwili zagrożony, ale mam nadzieję, że mimo trudności zawody dojdą do skutku. Chciałbym tam przetestować Hondę, którą prawdopodobnie pojadę w kolejnym Dakarze. Po Dos Sertoes mam już na jej temat sporo wiadomości, ale muszę ją poznać jeszcze lepiej żeby perfekcyjnie przygotować się na kolejną walkę w Ameryce Południowej. Mam również nadzieję, że tym razem czekają już na mnie porządne opony. Bo bez nich nie jadę dalej...