Czytam tę litanię jęków po wygranej niejakiej Conchity Wurst na Eurowizji. Te wszystkie "hańba", "wstyd", "quo vadis Europo". Czytam i przecieram oczy, bo Eurowizja to festiwal muzycznego kiczu i masowej rozrywki. Czuję się, jakbym poszedł na burleskę, a polska widownia traktowała ją jak dramat Szekspira.
Mamy narodową cechę do niepotrzebnego dramatyzowania rzeczywistości. Proponuję wypuścić trochę powietrza z tego nadętego balonika, który już ledwo unosi się powietrzu. I to przestaje być zabawne. Potraktujmy to jak zabawę, w której wygrywa nie tylko najlepszy wokalista (choć Conchita śpiewać potrafi całkiem dobrze), ale i ten, kto potrafi zrobić wokół siebie większe zamieszanie. "Show must go on".
Donatan paradoksalnie użył tych samych środków - postawił na mocną seksualność, ale w bardziej konserwatywnym wydaniu. Dziewczyny z cyckami kontra dziewczyna z brodą z Austrii - kraju pełnego zaskakujących paradoksów. Widownia wraz z jurorami paradoksalnie wybrała to drugie, hołdując zapewne zasadzie, że nieważne, co mówią, ważne że mówią. Nie od dziś przecież wiadomo, że Eurowizja zeszła na drugi plan światowych konkursów wokalnej piękności i stała się festiwalem próżności - i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Dziwią mnie te histeryczne głosy z Polski. Brzmią zupełnie, jakbyśmy przegrali kolejną narodową batalię. Pytanie tylko, co nam uciekło sprzed nosa? Wygrana w przeglądzie kiczu. W takim razie lepiej, że nam nie wyszło. A to powinno nas tylko cieszyć.
Na razie zachowujemy się jak w nieśmiesznym żarcie - takim z brodą.