Michał Rapcewicz- zawodnik ujeżdżenia, zdobył najważniejsze wyróżnienia w tej dyscyplinie, m.in. trzykrotnie stanął na podium jako Mistrz Polski. Przed nim start na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie. Nieustanny marzyciel. Lubi, kiedy życie jest dynamiczne i pełne różnych barw, nie tylko jeździeckich.
Jeszcze jako mały chłopiec marzyłem, żeby pojechać na Olimpiadę... I pojechałem. Jak się czegoś bardzo pragnie, marzenia się spełniają
Czy jesteś szczęśliwym jeźdźcem?
Michał Rapcewicz: Nie.
Mam wierzyć twoim słowom czy twojej uśmiechniętej minie? Niedawno miałeś 30.urodziny, nie nabrałeś ochoty na zrobienie rozliczenia?
MR: Pomyślałem wtedy, że właściwie nic nie osiągnąłem. Dużo przeżyłem, wiele swoich marzeń udało mi się zrealizować i taki niedosyt może wydawać się dziwny. Ale to tylko jedna strona medalu. Chciałem zajść wyżej z Randonem, nie udało się. W tej chwili mam bardzo dobrego nowego konia, którego chcę przygotować na Igrzyska Olimpijskie w Brazylii. To będzie prawdziwa niespodzianka. Ta 30.na karku miała taki lekki gorzki posmak, bo przecież Randon jest już u schyłku swojej kariery, przed nim jeszcze ok.dwóch sezonów. Myślę o jego zakończeniu pracy na światowych i polskich czworobokach. Nie zapominam jednak, że jest przy mnie S.Rappe, który robi ogromne postępy i jest przy mnie też Westwind. Pozytywnie nastraja mnie nowy koń, którego imienia jeszcze nie chcę zdradzać. Nie czuje się szczęśliwy jeszcze i nie jestem spełniony, gdyby tak było, chyba przestałbym jeździć.
Czyli szczęście to pogoń za marzeniami?
MR: Tak. Marzyłem już jako dziecko o starcie w IO. Wystartowaliśmy w Pekinie, zjechałem z czworoboku i zapytałem siebie samego ze zdziwieniem - i to było to? Było świetnie, wspaniałe przeżycie, kolejny szczebel w karierze pokonany, ale sądziłem że to bardziej mnie uskrzydli. Cały czas podnoszę sobie poprzeczkę. Wiem, że musi być lepiej. Zresztą tego nauczył mnie mój tata, który nigdy nie był zadowolony z moich wyników w sporcie. Wiele dzieci to dołuje, ale mnie to wzmocniło i zaprocentowało.
To nie był zimny wychów?
MR: Był. Ale ja też nie byłem łatwym dzieckiem. Nigdy nie lubiłem wyjeżdżać z klasą na wycieczki. Raz to zrobiłem i myślałem, że zwariuję. To była strata czasu. Byłem odludkiem. Chciałem być tylko w stajni i moje życie kręciło się wyłącznie wokół koni. Teraz już nie chcę prowadzić takiego życia, a wielu koniarzy zatrzymało się na takim sposobie bycia. Mając 14 lat żyłem już jak dorosły zawodnik. Miałem inne priorytety.
Nie miałeś normalnego dzieciństwa?
MR: Nie. Wtedy było mi dobrze. Teraz, kiedy patrzę na swoje dzieciństwo z perspektywy dorosłego mężczyzny, widzę, że to nie było dobre. I być może mój tryb życia obecnie, to że tak dużo chcę robić, w tak wielu miejscach bywać, że chcę żeby było kolorowo, to konsekwencja braku normalnego dzieciństwa.
Otarłeś się kiedyś o depresję?
MR: O, wiele razy, ale jeden z przypadków zapamiętałem wyraźnie. To było w Holandii, dzień przed wyjazdem na Mistrzostwa Świata. Oglądałem jakiś sportowy program telewizyjny. Pokazany był zwycięzca. I zacząłem nagle płakać. Ryczałem wręcz. Dopadły mnie wątpliwości. Zainwestowałem w siebie ostatnie złotówki, wykonałem mnóstwo ciężkiej pracy, żeby się udało. Musiałem sobie trzasnąć w twarz, żeby się ocknąć z tego stanu. Nie lubię pozwalać sobie na podobne słabości.
Często uciekasz do Paryża. Za co go tak kochasz?
MR: Za to, że nikt mnie tam nie zna. Za to, że nie myślę tam o koniach. W Holandii nie mogę tego zrobić, gdziekolwiek się ruszę, spotkam koniarza. Mieszkałem w wielu miejscach, ale to wydaje mi się być tym moim jedynym miejscem na ziemi. Bardzo lubię Warszawę i tęsknię za nią, ale jeśli jestem tu dłużej niż tydzień, już myślę o pakowaniu walizek. Chcę niedługo przeprowadzić się do Paryża, mam już upatrzonych kilka stajni, ale wiem że ciężko jest się tam dostać. Paryż mnie kusi, bo wiele się tam dzieje. Chcę robić wiele innych rzeczy oprócz jeżdżenia konno. Dzięki temu, że życie ma szybkie tempo, tak jak to jest w Paryżu, czuję że się rozwijam.
Czym karmisz swoje zmysły?
MR: Uwielbiam wychodzić do kina. Rzadko wracam do filmów, właściwie nigdy, ale jest wyjątek. „Kwiat pustyni” Sherry’ego Hormana- film biograficzny opowiadający o losach Waris Dirie, urodzonej w Somalii, w koczowniczej osadzie. Waris jako mała dziewczynka została obrzezana, sprzedana jako nastolatka starszemu mężczyźnie, a w końcu stała się amerykańską supermodelką. Determinacja tej dziewczyny jest niezwykła. Przeszła piekło, a zostało w niej wiele pozytywnej energii do życia. Lubię takich bohaterów. Podobnej siły potrzeba sportowcom. Sam wiele razy słyszałem, że nie mam talentu do jeździectwa i właśnie gdyby nie to, co mam w głowie, nie zaszedłbym tak daleko.
Czy warto być prawdziwym w środowisku jeździeckim?
MR: Nie warto, jeśli jest się tchórzem. Jeżeli chcesz rano spojrzeć sobie w lustro bez wyrzutów sumienia, to warto. Ale do tego trzeba mieć odwagę. Wiem, że wiele ludzi mnie lubi. Z drugiej strony tyle samo się do mnie przekonuje. To normalne, jeśli ma się na swoim koncie jakieś sukcesy. Zazdrości nie da się uniknąć. U nas obowiązuje tak zwany system robaka. Któryś wychodzi z pudełka, a reszta go łapie i ściąga z powrotem. Tak było przed IO w 2008 roku. Nie słyszałem pochwał, zadowolonych głosów, że jadę, ale zupełnie przeciwne.
To taka narodowa cecha.
MR: Nie tylko nasza. W Holandii jest jeszcze gorzej, a przecież tam są sami topowi zawodnicy. To jest normalne, choć w cudzysłowie, że wszyscy wiedzą o tobie lepiej od ciebie.
Sportowiec to typ superbohatera. Wyjeżdża przed publiczność, pokazuje się od najlepszej strony, czasem walczy z różnymi przeciwnościami i sięga po laury. Ta zawiść, która idzie w parze z sukcesem chyba sprawia, ze nie można poczuć się w 100% superbohaterem…
MR: Prawda jest taka, że obracamy się w środowisku ludzi, których sobie wybierzemy. Osoby zawistne odsuwam, nie pozwalam się im do mnie zbliżyć. Poza tym, kiedy widzę ten młody narybek dresażu, to od razu czuję się lepiej, bo to są ludzie jeszcze niezmanierowani. I bardzo jest mi miło być dla nich wzorem.
Dla swoich uczniów nim jesteś?
MR: Różnie, ale trzeba zacząć od tego, że nie jestem trenerem. Nie mam wiedzy dydaktycznej i podejścia pedagoga. Zacząłem swoją karierę i jestem nawet nie w połowie drogi. I to co jest dla mnie najważniejsze to moje konie i kariera. W tym względzie jestem egoistą. Nigdy nie chciałem nikogo trenować. Miałem krótki epizod z Joanną Tragarz, bardzo zdolną dziewczyną. Kiedy jeździła ze mną, udawało się jej zdobywać wysokie wyniki na zawodach zagranicznych. Pracuję z młodymi jeźdźcami, z którymi łączy mnie jakaś chemia. Tu nie chodzi o potencjał ucznia. Musimy mieć dobry kontakt. Jeśli go nie ma, rezygnuję ze swoich uczniów i wiele razy to zrobiłem. U mnie drzwi stajni są otwarte, ale w cudzysłowie, bo mam bardzo mało czasu na szkolenie innych.
Czy pamiętasz jakąś krytykę, która cię zabolała?
MR: Niewiele dociera do mnie złych opinii. Bardzo szybko wyrzucam je ze świadomości. Ostatnio mnie zdenerwowała pewna sytuacja podczas zawodów we Wrocławiu. Podłoże dla Randona było za twarde i zdecydowałem się nie jechać dalej. Rozmawiałem o tym z pewną osobą, która przyznała mi rację, a miesiąc później ukazał się w prasie jej artykuł, z którego wynikało, że gwiazduję. Dla wielu mogło to wyglądać tak, że zrobiłem 67% i się obraziłem, wycofałem, bo nie dostałem wyższych not. A to nie było tak. Nie ważne było to, że Randon, który ma 15 lat nie może pokonać tego, co 7-latek.
Opowiedz o S.Rappe.
MR: Rappe dopiero rozkręca się w startach. Trudno go zmęczyć podczas treningu. Nie gaśnie mu błysk w oku. Ma 12 lat. Należy do Elżbiety Jędrzejczak. Trafił do mnie ok. dwóch lat temu. Był na poziomie Małej Rundy, miał kłopoty z lotna zmianą nogi. Od razu między nami zaiskrzyło. Bardzo go lubię. Jest wesoły i pełen energii. Gdyby był człowiekiem, chyba byłby panią trener Wandą Wąsowską, która jest jedyną mi znaną osobą o takim zapale, optymizmie i takiej sile.
Jak widzisz siebie za 20 lat?
MR: Może szczęśliwy wreszcie? Ale sądzę, że to się nie stanie. Cały czas za czymś gonię, wyznaczam sobie nowe cele. Być może dalej będę miał w sobie ducha małego chłopca. Kiedy próbuję, go zagłuszyć, od razu gorzej mi się jeździ.
Dalej będziesz w siodle?
MR: Nie wiem czy jeszcze tak długo będę jeździł.
Mówisz tak, jakbyś miał już wyznaczoną metę.
MR: Ostatnio tak pomyślałem, ze chyba po Brazylii trzeba przestać, ale nie wiem czy rzeczywiście tak będzie. Żeby startować musze mieć konia na duże konkursy. Trudno mi wyrokować teraz. Wiele potrafi się w życiu zmienić. Myślę o tym co jest dzisiaj.
Czego polski jeździec mógłby nauczyć się od holenderskiego czy niemieckiego dresażysty?
MR: Systematyczności i konsekwencji.
To bardzo podstawowe rzeczy…
MR: Tak. Jednak tego nam brakuje. Pamiętam kiedy pierwszy raz pojechałem do Sjefa Jansena. Powiedział mi, że jestem mistrzem świata w trikach, ale techniki nie mam żadnej. Miesiącami trenowaliśmy zatrzymanie i ruszenie, bo nie umiałem tego zrobić. A już wówczas Randon startował w konkursach i zdobywał wysokie noty. Kiedy parę lat temu usłyszałem w jednej z warszawskich stajni jak instruktor tłumaczy jeźdźcowi jak ten ma wykonać woltę, to szczęka mi opadła. Nie rozumiałem tej instrukcji. U nas jest za dużo teorii, a za mało praktyki. Koń ma umysł 3-letniego dziecka i potrzebuje czarno-białych wskazówek. A jeśli chodzi o różnicę między holendrami a Niemcami, to ci pierwsi jeżdżą na lżejszej łydce, mniej prowadzą konia nogami. Nie mam siły w nogach, więc system niemiecki mi nie odpowiada.
Bierzesz udział w projekcie Tomasza Lisa, który stworzył w Internecie przestrzeń wolnej dyskusji. Wśród znanych ludzi z rozrywki, polityków, filozofów, artystów, jesteś tam jedynym jeźdźcem. Na portalu Na Temat prowadzisz blog.
MR: To świetny portal. Dzięki niemu można trafić do szerszego grona odbiorców. Staram się pisać na różne tematy, nie tylko o koniach. Chciałbym wzbudzić zainteresowanie u ludzi, którzy niekoniecznie znają się na jeździectwie. Być może redakcja zaprosiła mnie do tego projektu, bo wyróżniam się, jestem postrzegany jako kontrowersyjny jeździec. Chciałbym, żeby jeździectwo było bardziej rozpropagowane w Polsce, żeby było tak ważne jak piłka nożna.
Co to oznacza w praktyce, że zostałeś ambasadorem fundacji Agnieszki Kopki- Horse Sport?
MR: Nie bez powodu trenuję za granicą, a dużo bym dał, żeby wrócić do kraju. Wierzę w to, co robi fundacja i chcę promować profesjonalne jeździectwo w Polsce. Myślę, że dzięki takim organizacjom i ich działaniu może się coś dobrego zadziać.
Odpowiadając na Twoje pytanie – mamy kilka pomysłów, które już konsekwentnie zaczęliśmy realizować. To przede wszystkim inicjatywy szkoleniowe, mające na celu uświadamianie jeźdźców. Na Cavaliadzie w Warszawie spotkałem się ze słuchaczami Uniwersytetu Jeździeckiego i opowiedziałem o różnicach między holenderskim a niemieckim systemem treningu koni. Będziemy organizować kliniki i zgrupowania dla dzieci i młodzieży, a także szukać młodych talentów (głównie wśród dzieciaków z rodzin ubogich), którym postaramy się pomóc zrealizować w dużym sporcie. Będę regularnie pisywał do działu „kliniki on-line” na stronę fundacji (www.horsesport.pl). W miarę możliwości będę się także pojawiał w mediach niebranżowych i zachęcał ludzi do uprawnianie jeździectwa. Tak jak mówi organizator Cavaliady - w końcu jeździć konno może każdy i w każdym wieku. To dostępny sport i wbrew pozorom nie taki drogi. Przecież, żeby jeździć, nie trzeba od razu kupować koni i najdroższego sprzętu. Godzina jazdy kosztuje mniej niż bilet do kina. Zainteresowanie ludzi końmi najlepiej chyba było widać na Cavaliadzie. Trybuny były pełne. Takie imprezy to koło zamachowe i świetna okazja do przekonania ludzi do tego sportu.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w Londynie.