O istnieniu Sabiny Baral dowiedziałem się na długo zanim ją poznałem. Po lekturze opracowania Piotra Osęki na temat marca 68 roku szukałem w internecie relacji ofiar marca, wypędzonych i pozbawionych polskiego obywatelstwa. Owocem moich poszukiwań było nagranie ze spotkania absolwentów VII Liceum im Szolem Alejchema. Po uroczystym powitaniu przez Prezydenta Miasta głos zabrała przeurocza kobieta. Jej opowieść wstrząsnęła mną. Wtedy to wpadłem na pomysł, by stworzyć w internecie miejsce, gdzie tacy ludzie jak Sabina mogli opowiedzieć swoją historię. Zdawałem sobie sprawę, iż temat marca 68 roku był poruszany wiele razy, jednak w mojej ocenie powinien być stale wznawiany, aż w naszym kraju umrze śmiercią naturalną wszelka ksenofobia. Pomysłu tego nie udało mi się zrealizować, mogę więc powiedzieć, że Sabina sama wzięła sprawy we własne ręce pisząc tę książkę. I tym właśnie nasza przeurocza Autorka zawstydziła mnie, a dodatkowym dla mnie powodem do wstydu jest to, iż w czasie naszej dość długiej znajomości po raz pierwszy rozmawiam z nią o tych czasach.
Istotę marca 1968 roku uświadomiła mi kilka lat temu relacja Michała Głowińskiego, w której pojawiał się pewien ponury i wiecznie przygnębiony sąsiad. Mężczyzna ten był przegranym życiowo półanalfabetą, któremu marzec uświadomił, że oto jest ktoś od niego gorszy, że nic nie jest pewne i każdy, kto uważa swe życie za ustabilizowane i zaplanowane może upaść na samo dno. W tych dniach człowiek ten chodził dumny i wyprostowany, z pogardą odnosił się do otoczenia i szybko stał się jednym z tych,którzy "w trudnych dniach pomagali partii". Czy przykład ten wyczerpuje wszystko, czym był marzec 68 roku? Czy na to pytanie odpowie nam w swej książce Sabina? Im bardziej wgłębiałem się w lekturę Jej "Zapisków" tym bardziej obawiałem się tej rozmowy. Obawy te nie były związane z tym, że w pierwszych latach na wygnaniu nasza Autorka pogniewała się na Polskę i wszystko, co było z nią związane. Obawiałem się i obawiam, że mogę za bardzo rozdrapać ledwie zabliźnione rany.... Coś jednak kusiło mnie, by rozmowę rozpocząć zwątpieniem w słowa Sabiny. Słowa o odrzuceniu języka polskiego, tego samego języka, który pielęgnowała nie używając go na co dzień, języka, którym posługuje się nie tylko z szacunkiem, ale i miłością do tych słów. Postanowiłem więc zapytać o sam proces pojednania z Polską, polskością i samym językiem.
Jak na pewno doczytałeś, w pewnym momencie w Detroit przestaliśmy mówić po polsku. Mieliśmy alternatywę w postaci jidysz, i jakoś się w ten język wślizgnęliśmy, bez specjalnej umowy.
Wszystko co polskie, łącznie z pościelą z adamaszku, okazało się zbędne i jakieś bezsensowne w naszym amerykańskim życiu. Wspominać Polskę było za wcześnie, to co pamiętaliśmy najbardziej było brudne i bolesne, rozdrapywało rany... zrobiło się jasne, że Polska została za nami, że teraz, w Detroit, nic nas z Polska nie łączy tylko pamięć o krzywdzie...
Nie spalam po nocach przeliczając ile miesięcy czy lat potrwa zanim wrócę na studia, a Jacek pisał "przyjedź do Bułgarii, pobierzemy się". Fizyk jądrowy, kto go wypuści?! A nawet gdyby jakimś cudem, gdyby uciekł ,to kto mnie wypuści? Nie miałam zielonej karty, wyjazd ze Stanów też byłby bezpowrotny. Absurdalna myśl -- zostawię rodziców i będziemy z Jackiem mieszkali w Bułgarii?! Pisałam mu o tym, o samochodzie który zrobił się warunkiem do dalszego życia, o kryształach, których nie było gdzie upchać i mierzwiło mnie żeby na nie patrzeć; o tym co mnie otacza... Jacek tego nie rozumiał. Kto by mógł zrozumieć?!
Wylądowaliśmy w innych, oddzielnych i oddzielonych światach. Pewnego dnia zrozumiałam, że nie mam po co Jackowi więcej odpisywać. I wyniosłam wszystkie polskie, kiedyś ukochane, książki na śmieci, bo to co mnie wtedy z moim polskim życiem łączyło to Jacek i książki. I z tym skończyłam.
W Detroit miałam trochę znajomych z Polski, rozmawialiśmy po polsku miedzy sobą, ale nigdy w domu. O Polsce rozmawialiśmy czasami, raczej przechodnio. Ale to co się działo na co dzień absorbowało nas kompletnie... to było nasze życie. Wiesz, Adamie, chyba wtedy zrozumiałam ze przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, ale OBOJĘTNOŚĆ. Najokrutniejsze co może być, obojętność. Polska zrobiła się obojętna.
Kilka lat później skończyłam studia, potem drugie, wyszłam za mąż za Amerykanina, i zaczęłam pracować. Mieliśmy, jak wszyscy, przyjaciół z całego świata, służbowo jeździłam często do Włoch, urodziło nam się dziecko.. My American life. Mój mąż czasem pytał o Polskę, ale ja niechętnie opowiadałam; nie miałam wiele dobrego do powiedzenia, mówiłam, że kiedyś go tam zabiorę to zobaczy sam kiedyś, bo przecież nie można nam było wjechać... Były nawet ohydne opowieści ze ktoś się starał o wjazd na pogrzeb któregoś z rodziców, ale nie wpuścili....
O Polsce zapominałam wiec, po angielsku. Poland was less and less important and equally as irrelevant.
Język wrócił w dwóch fazach. Kiedyś, chyba w 1989, zadzwonił do mnie Michał Ponchek z Izraela. Organizował tam pierwszy zlot naszej "wycieczki" i chciał się upewnić, że przyjeżdżam. Był ode mnie starszy o chyba 10 lat, mieszkaliśmy w tej samej kamienicy we Wrocławiu, podglądałam z wielkim zaciekawieniem jego i Gale kiedy się całowali w bramie... byłam jego beniaminką. "Nie przyjeżdżam, nie znam nikogo, nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego..." Skrzyczał mnie za to, a potem tak długo mnie męczył, że się, bez entuzjazmu, zgodziłam. W Ashkelonie spotkałam koleżanki z klasy, ludzi z którymi obierałam ziemniaki na kolacje na obozie w Poroninie, śpiewałam schrypniętym głosem w środku nocy "Płonie ognisko w lesie".... Byliśmy grupa obcych ludzi z kilkunastu krajów, łączyły nas tylko polskie wspomnienia... Po polsku, oczywiście. "Zarecytuj coś, Sabinka"... i skądś tam, z głębi, przyszły mi wiersze Tuwima, i Stefanii Grodzienskiej... Tu i tam nie znałam linijki, ale gdzieś to wszystko we mnie było... Po tygodniu wróciłam do mojego amerykańskiego życia, zdziwiona, że tyle tego zachowałam w sobie. Nie wyciągałam tego zbyt często, nie było po co. Ale wiedziałam, ze jest.
W Ashekolonie okazało się również ze dwie lub trzy kobiety z naszej emigracji mieszkają w mojej okolicy w USA. Nawiązałyśmy kontakt i zaczęłyśmy się spotykać. Wszystkie miały mężów Amerykanów, więc zaprzyjaźniłyśmy się po angielsku, ale od czasu do czasu ktoś wrzucał polskie słowo...
W 2006 przeprowadziliśmy się do Szwecji. Edek, mój drugi mąż, tam robił doktorat i profesurę, tam uczył chciał tam jeszcze trochę popracować... Niespodziewanie dla mnie, wpadliśmy tam we wspaniale, prężne, aktywne towarzystwo z naszej emigracji. Setki polsko-mówiących osób! I tak się zaczęła ostatnia faza mojego powrotu do polszczyzny. Z Edkiem nadal po angielsku, ale kolacje prawie co wieczór po polsku...
Moja polszczyzna była stanowczo gorsza od tej która mówili nowi sztokholmscy znajomi. Często podróżowali do Polski, przywozili książki, posługiwali się językiem na co dzień... A ja mordowałam język i zasób słów dwudziestoletniej dziewczyny. Uczyłam się nowych słów. Bakłażan? Za moich czasów nie było bakłażanów! Przypominałam sobie stare... bluszcz? Co to znaczy bluszcz? Ale jestem ambitna sztuka, i języki przychodzą mi łatwo, i zawzięłam się. Potrwało kilka miesięcy i mogłam wygłaszać przemówienia po polsku. Mój pierwszy język i ostatni, którego się nauczyłam.
A w domu nadal i na zawsze po angielsku.
Przyznam, że ta odpowiedź nieco zbiła mnie z tropu. Okazało się, że wszystkie misternie przygotowane pytania mogę wyrzucić do kosza. Chyba coś umknęło mi w samej książce. Słaba pociechą dla mnie było to, ze umknęło to i innym recenzentom. Korzystając z tego, że wywiad ten prowadziłem drogą mailową postanowiłem jeszcze raz przeczytać książkę. Wreszcie dotarło do mnie, ze echa historii Sabiny są mi znane i echa te brzmią jeszcze w całych pięciu tysiącach lat narodu żydowskiego. Wypędzenie. To nie pierwsze wypędzenie, więc nie mogło przebiegać według żadnego innego scenariusza niż ten, który był w 1968 roku. Nawet ostatnie sceny upokarzających rewizji na granicy były takie same jak te z końca XV wieku w Hiszpanii. Tak więc mówiąc o Zapiskach jako o relacji z marca 68 roku spłycamy przekaz Sabiny. Oto nasza droga Autorka na swoim przykładzie wytłumaczyła czym były wszystkie wypędzenia dla wypędzanych i wypędzeniem tym ponizanych. Prostota zaś języka pozwala mieć nadzieję, że przekaz ten dotrze do najmłodszego pokolenia.
Sabina zrobiła w Ameryce błyskotliwą karierę. Kobieta sukcesu przez duże S. Niewiarygodne, bo nie osiągnęłaby tego bez właśnie tamtego upokorzenia. Czy jednak zastanawiała się nad tym, co by było w jej życiu, gdyby nie konieczność emigracji? Gdyby nie było marca? Nie chcę tu mówić o tym, że stała się ona beneficjentką tamtych dni, jednak tak to było w historii wypędzeni, że wypędzający więcej na nich tracili.
GDYBY NIE BYŁO MARCA... Strasznie trudne pytanie, Adamie, bo tak naprawdę to ja nie wiem jakie te lata w Polsce były, jak ludzie sobie układali życie, jakie były warunki i możliwości wybicia się, zrobienia czegoś nieprzeciętnego? Moje amerykańskie sukcesy są chyba w równej mierze zasługa moją i Ameryki, która dala mi wyksztalcenie, warunki i głównie odwagę oraz wiarę w siebie.
Pamiętam jak siedziałam z dziekanem wydziału elektroniki na Wayne State University i rozmawialiśmy o moich kursach na Politechnice Wrocławskiej aby mnie odpowiednio uplasować. "A czego wykładali na kursie zwanym LAMPY?" pytał. "Diody, triody..." Chciał wiedzieć czy to było w ramach historii elektroniki, uśmiechnął się, kredytu nie dostałam. Nie dostałam też kredytu za Ekonomie Polityczna, Przysposobienie Wojskowe, jakąś Dynamikę Płynów, nawet nie pamiętam co to było, ale nic elektronicznego. Mój lektorat angielskiego też nie imponował. Trochę mało tego wyszło. Nieważne.
Dojrzewałam i rozwijałam się w Ameryce z wiarą, że reszta mojego życia zależy tylko ode mnie, że mogę osiągnąć cokolwiek zechce, nikt mi nie pomoże, ale i nikt mi nie stanie w drodze. DLA MNIE to było idealne środowisko. Dla ludzi z innymi talentami czy innym charakterem, to było wielkie wyzwanie. Dla starszych lub dla tych ze szwankującym zdrowiem to była tragedia.
A jak by było w Polsce? Tak samo jak dla Was wszystkich. Wyszłabym prawdopodobnie za mąż za Jacka. Jego rodzice, polska przedwojenna inteligencja z Podhala, nie byliby zadowoleni, moi też nie, nie wyobrażam sobie ciepłych spotkań rodzinnych, ale jakoś by się ułożyło. Skończyłabym studia, dostałabym chyba prace w Elwro we Wrocławiu, może i tam by się okazało, że jestem dobrym menadżerem i organizatorem, że mam wizje? Klepalibyśmy trochę biedy i wiele przeciętności...
Pewnie też słyszałabym słowo Żydówka, Polacy by to pamiętali, usłyszałabym od czasu do czasu "parszywa Żydówa" albo "śliczna Żydóweczka" (na jedno wychodzi). Moj tata miał przepowiednie ze z tego Elwro by mnie wywalili jak coś się firmie nie układało, bo z pewnością wina Żydówki... Może miał racje.
Pytałam Edka, mojego męża, który wykształcił wielu lekarzy i uratował wielu ludzi, jako światowej sławy onkolog z mocnym plonem naukowym, co robiłby w Polsce gdyby nie wyjechał. "Chyba też bym został Profesorem, ale wieczorami naprawiałabym telewizory albo jeździł taksówką żeby związać koniec z końcem. A potem by mnie wywalili w jakiejś czystce." Wiesz, że szmuglowali go ze Szwecji do Polski w 1983 aby leczył wysoko postawiona szychę rządową?
Zmiana w Polsce i upadek berlińskiego muru otworzyły inne możliwości. Czy miałabym odwagę zmienić wtedy zawód i zająć się czymś innym, czymś co mnie ekscytuje, co robiłabym z pasja? Czy miałabym dostatecznie wiary w siebie i animuszu aby podejmować ryzyka tak jak to robiłam w Ameryce? Czy miałabym zaufanie ze nikt mi nie podstawi nogi, albo, że sobie z tym poradzę? A może właśnie tak; może moja niespokojna natura zwyciężyłyby i znalazłabym jakaś formę wyrazu dostosowana do moich zdolności i do polskich proporcji? Może zamiast bloków marmurowych i kamieniołomów znalazłabym się w świecie, na przykład, win i winorośli? Albo mody, bo ta polska Telimena to była zbrodnia przeciwko kobietom?
Nie wiem.
Wiesz, że ze wszystkich żydowskich nakazów, jako świeccy Żydzi praktykujemy dwa pilnie: Jeden to Tikkun Olam, ulepszanie świata, dla wszystkich. Przez wyksztalcenie, przez ciężką pracę, przez odwagę, i uwagę, i przez hojność serca. W Ameryce rozwinęłam skrzydła w pełni, i ułożyłam sobie życie które pozwala mi na Tikkun Olam -- giving back. Nie byłabym równie szczęśliwa gdyby życie ograniczało mnie w tym zakresie -- a szarzyzna i walka o byt maja to do siebie ze świat człowiekowi maleje.
Drugi nakaz to Yizkor: pamiętanie i upamiętnianie. To te kamienie na grobach, i MY JEWISH SENTIMENTS, strona na facebooku, którą prowadzę. No i ZAPISKI Z WYGNANIA
Faktycznie było to trudne, ale i nieco głupie pytanie, jednak musiałem je zadać. I znowu odpowiedź wprawiła mnie w przygnębienie. Nie sposób nie tylko wejść dwa razy do tej samej rzeki, ale i wyobrazić sobie, po latach, jej chłodu. Patrzę teraz na zdjęcia Sabiny. Którą poznałem? Czy tę uśmiechniętą, patrzącą nieco zalotnie ciemnowłosą dziewczynę ze zdjęcia zrobionego w czasie ostatnich polskich wakacji? A może tą pewną siebie businesswoman, która doskonale zaprojektowała wnętrza znanej sieci sklepów? A może tę roześmianą kobietę na huśtawce? A może najbliższa siebie jest ta stremowana kobieta, która nieco drżącym głosem wypowiadała we wrocławskim ratuszu to przesłanie : „opowiedzcie to waszym dzieciom”. Słowa, które nie wypowiedziane w książce krzyczą z każdej karty.