
Joanna przebywa w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafiła w stanie ciężkiej depresji po śmierci męża. Niespodziewanie w jej ręce trafia jej najnowsza powieść, którą niegdyś napisała, a przy której, jak odkrywa, ktoś grzebał, zmieniając nazwiska i zakończenie. Niedługo później zaczyna mieć wrażenie, że ktoś usiłuje ją zabić.
REKLAMA
Po „Wariatce” Joanny Jodełki za dużo się nie spodziewałam, ale że zawsze warto znać prozę rodzimych pisarzy, a autorka zdobyła za swój debiut nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszego kryminału, to postanowiłam zaryzykować. I no cóż, nie lubię mieć racji.
Przede wszystkim intryga – rzecz w tej powieści najważniejsza – kuleje. I to na każdym poziomie. W zamierzeniu miała porywać, czytelnik kibicować działaniom Joanny, by wyrwać się ze szpitala, przeżyć i odnaleźć sprawcę, tyle że… Joanna irytuje, co sprawia, że czytelnik ma ochotę ją samodzielnie zamordować, jeśli nie wymagałoby to od niego zbyt wiele wysiłku. Akcję śledzi się i wyczekuje ostatniej strony, by w końcu rozstać się z powieścią, nie pomagają nawet zwroty fabularne, które w zamierzeniu miały być zaskakujące, a w rzeczywistości nużą czytelnika, bowiem ten sto pięćdziesiąt stron przed bohaterką odkrył, kto stoi za aferą - co nie zmienia faktu, że nadal nie widzi sensu całej powieści.
Nie pomogło także rozdzielenie akcji na trzy różne narracje – jedna to powieść napisana przez Joannę, druga powieść pisana właśnie przez bohaterkę [w trakcie trwania śledztwa, w czasie teraźniejszym], trzecia to jej myśli – tu nie wiadomo, czy to też fragment tworzonej książki czy też coś poza – w każdym przypadku jest ona irytująca. Stosunkowo ciekawy pomysł prowadzenia fabuły – z punktu widzenia wariatki został szybko ukrócony przez działania autorki – Joanny Jodełki, która musiała przedstawić bohaterkę w ten, a nie inny sposób, czym strzeliła sobie w stopę.
Bowiem Joanna jako alter ego Jodełki obnaża zadufanie autorki „Wariatki” w sobie – bohaterka jest sławną pisarką, wyśmiewa się z nieporadnego pisania jednej z postaci, podczas gdy sama pisze niewiele lepiej, zaś jej ego jest jak stąd do Kanady. Nie mam nic przeciwko tworzeniu przez pisarzy odbić samych siebie w powieści, ale Jodełce – przynajmniej w tej powieści – nie wyszło. To dystans do siebie i umiejętność obśmiewania własnej nieporadności sprawił, że Joanna Chmielewskiej zdołała podbić serca czytelników, a przynajmniej była bohaterką ciekawą. Z kolei autorka „Wariatki” na spółkę ze swoim alter ego jakby zapomniała, że w świat niekoniecznie cały czas kręci się wokół niej.
Do tego sporu dziur logicznych – nawet jeżeli czytelnik uwierzy, że ktoś o zdrowych zmysłach pozwolił Joannie zabrać laptop ze sobą do szpitala, to już na pewno nie da wiary, że sprawca łaskawie pozwala bohaterce tachać sprzęt wszędzie ze sobą . Motywy nie mają za bardzo sensu, a już z pewnością nie obchodzą czytelnika. To wszystko razem tworzy wszechobecny chaos. I chaos w negatywnym tego słowa znaczeniu, bo nie tylko czytający gubi sens tego, co właśnie czyta i to na zawsze, bez otrzymania jakiejkolwiek odpowiedzi o sens tejże lektury, ale gubi go także bohaterka, która najczęściej krąży w kółko ze swoim śledztwem i gdyby nie łaskawe działania przeciwnika Joanny, to w życiu nigdzie by tak książka nikogo nie zaprowadziła.
Słowem - smuci stawianie nazwiska Jodełki w jednym rzędzie z Alfredem Hitchcockiem, Gillian Flynn czy Katarzyną Bondą – i choć prozy tej ostatniej nie cenię, to nie da się nie zauważyć, że tworzy lepiej niż autorka „Wariatki”. Ona przynajmniej nie zamordowałaby pomysłu swojej powieści i to ledwie po kilkudziesięciu stronach.
Marta Kraszewska
