Co może być lepszego od niepublikowanego dotąd opowiadania Tolkiena, jednej z najbardziej mrocznych opowieści wzorowanej na fińskim eposie Kalevala? Nowa historia pióra twórcy „Władcy pierścieni” to jakby prezent na gwiazdkę, jednak ten nieoczekiwany upominek ma pewną skazę.
Oto nieświadomy niczego czytelnik otwiera książkę o kuszącym tytule „Opowieść o Kullervo” i z wielkim nazwiskiem Tolkiena na okładce. Wprawdzie gdzieś tam na dole widnieje dopisek „pod redakcją Verlyn Flieger”, ale kto by się tam tym przejmował w tym momencie. Myśli o zbliżającej się lekturze niepublikowanego opowiadania, otwiera pozycję i o to przychodzi moment pierwszego otrzeźwienia, gdy spostrzega się, że wprawdzie rzeczywiście znajduje się w niej dzieło – a raczej dziełko – Tolkiena, ale zajmuje ono mniej więcej trzydzieści stron, zaś cała książka ma prawie trzysta. I oto pojawia się pytanie, jakim cudem udało się niejakiej Flieger zwiększyć jej objętość dziesięciokrotnie?
Cóż, to w sumie niezła zagadka, ale to kwestia dobrej matematyki. Po co wydawać samo opowiadanie, w cieniutkiej broszurce, skoro można załączyć cały zestaw dodatków i zwiększyć cenę? A zatem czytelnik prócz króciutkiej, niedopracowanej historii [o której zresztą kilka słów więcej za chwilę], otrzymuje angielski oryginał – zresztą wszystko, co napisał Tolkien w ramach „Opowieści o Kullervo”, Prószyński daje w dwóch wersjach – szkice, streszczenie, liczne przypisy i komentarze, a także historię, jak to Tolkien napisał owo opowiadanie. I tym sposobem z trzydziestu zrobiło się dwieście sześćdziesiąt.
Nie byłby to żaden problem – a przynajmniej ja miałabym z ową lekturą mniejszą zagwozdkę, gdyby produkt wyjściowy, jakim było opowiadanie Tolkiena, należał do udanych. Tymczasem, to jest tym, czym jest, niedokończoną historią wepchniętą w którymś momencie do szuflady i nigdy już nie dopracowaną. Trzydzieści stron opowieści, nagle urwanej, w wielu miejscach nieukończonej, z wieloma sprzecznościami i błędami.
I oto średniej jakości twór wygrzebany z głębin jego szuflady, urasta do miana arcydzieła, przynajmniej w oczach Verlyn Flieger, która dołożyła wszelkich starań, by przekonać wszystkich dookoła, że oto, wie dokładnie, co Tolkien chciał napisać, jakie słowa wykreślić i co znaczą owe tajemnicze imiona i nazwy.
Samo opracowywanie dzieł jest świetnym pomysłem – choćby analiza Beowulfa [także napisanego na nowo przez Tolkiena] ukazała, że można to zrobić dobrze. I tak, nie da się ukryć, Verlyn Flieger dołożyła wszelkich starań, by wykopać wszystko, co Tolkien napisał w ramach „Opowieści o Kullervo” – stąd też ta mnogość różnych opracowań, pojawia się nawet kartka ze spisem imion ze zdjęciem(!). Ale bez przesady.
To nie tak, że mam coś przeciwko dokańczania dorobku znanego autora, bo i wszelkie opracowania są ważne i potrzebne. Tyle, że przede wszystkim sam Tolkien wypowiadał się nieraz, czym jest Kalevala, tak więc po co próbować udowadniać na nowo geniusz twórcy? To wiadome, ale po co ukazywać to przez opracowanie naprawdę miernego opowiadania, które, owszem, mogło być wspaniałe, ale, no cóż, nie bez powodu pozostało nieukończone, jedynie na poziomie szkiców i prawdopodobnej pierwszej wersji opowiadania.
Marta Kraszewska