
Reklama.
Stało się. Ciekawość zwyciężyła i oto w końcu spotkanie z prozą Diane Chamberlain. Co takiego jest w książkach tej bestsellerowej autorki, że to się czyta?
Molly jest ambitną prawniczką, ma kochającego męża – Aidena, a do szczęścia brakuje jej tylko dziecka. Niestety, z powodów medycznych nie może go urodzić, dlatego wraz z Aidenem decyduje się na otwartą adopcję. Pełna wątpliwości wobec tego, czy rzeczywiście chce, by biologiczna matka uczestniczyła w życiu dziecka, zaczyna wspominać własne dzieciństwo – o wychowywaniu przez dwie mamy – dzieciństwo, o którym prawdę zataiła przed mężem.
I w ten sposób „Jak gdybyś tańczyła” zaczyna toczyć się dwutorowo. Z początku autorka nieco koślawo łączy obie linie czasowe, jednak im dalej w akcję, tym lepiej to wychodzi. Tak więc z jednej strony czytelnik obserwuje proces adopcji, jaki przechodzi Molly wraz z Aidenem, jej wątpliwości związane z obecnością drugiej matki w życiu adoptowanego dziecka i próby definitywnego odcięcia się od przeszłości. Z drugiej wraca do wspomnień głównej bohaterki, przeżywając z nią jej dorastanie, silną więź z ojcem, etap buntu i jej „pierwsze razy”, na nowo odtwarzając ostatnie tygodnie życia z tatą [już na początku Molly wspomina o odcięciu się od reszty rodziny z powodu śmierci ojca, zabitego, według niej, przez jej matkę].
Chamberlain przez lata kojarzyła się mi się z literaturą kobiecą. Niesłusznie, bo uosabiałam ją przez to z lekkimi romansami i bohaterkami o inteligencji porównywalnej ze słynną panną Steele – popełniałam przez to błąd zasadniczy, bo coś takiego jak „literatura kobieca” po prostu nie istnieje, jest ogólnie rozumiana literatura i są w niej książki, po które z jakiegoś powodu częściej sięgają chyba kobiety niż mężczyźni.
Tymczasem Chamberlain to pisarka podobna pod wieloma względami do Jodi Picoult. Obie od lat piszą powieści obyczajowe, wydają w ilościach hurtowych i nie stronią od trudnych tematów. Chamberlain mierzyła się już z takimi tematami, jak godzenie się z samobójstwem bliskiej osoby, samotne ojcostwo czy granice moralności, gdy w grę wchodzi pomoc najbliższym. I mimo że w doborze i w wykorzystaniu podejmowanych kwestii jest bardziej zachowawcza i ostrożniejsza od swojej koleżanki po fachu, Picoult, to jednak choćby dla tematyki warto po jej książki sięgnąć.
Tak jest też w przypadku „Jak gdybyś tańczyła”. Wielki plus dla Diane Chamberlain za podjęcie się tematu otwartej adopcji. Możliwe, że wielu czytelników podobnie do autorki poniższego tekstu, nie spotkało się nigdy wcześniej z tym terminem. I rzeczywiście – trudno znaleźć jakiekolwiek bliższe, bardziej szczegółowe informacje na temat tej metody adoptowania dzieci. Coś, co jest w miarę popularne za granicą – za Wikipedią, wiele adopcji w takiej Wielkiej Brytanii od zawsze miało jakąś tam formę „otwartości” i normą było, że biologiczna matka [lub ojciec] uczestniczyło w mniejszym lub większym stopniu w życiu dziecka – w Polsce jest rzadkością. A szkoda, bo jak przekonuje Chamberlain w „Jak gdybyś tańczyła” to możliwość, by pociecha czuła się jeszcze bardziej kochana i czuła, że może i nie mieszka z biologicznym rodzicem, ale nie znaczy to, że jemu na nim nie zależy.