Edward Raczyński. Arystokrata, dyplomata i polityk, a przede wszystkim szczery patriota, apolityczny urzędnik, wyżej stawiający skuteczność od hurrapatriotycznego potrząsania szabelką. Stał się symbolem XX wieku, wieku, który tak okrutnie potraktował kraj nad Wisłą
W 1918 roku, młode państwo, które dopiero odzyskało niepodległość musiało zbudować skuteczną służbę dyplomatyczną. Nieliczni Polacy, którzy pełnili podrzędne często funkcje w służbach dyplomatycznych państw zaborczych, nie byli w stanie zaspokoić potrzeb. Kraju nie było stać na angażowanie kadr, które doświadczenie miało zdobywać w czasie pełnienia służby, a na domiar złego nie posiadały żadnych zagranicznych kontaktów i nie posługiwały się biegle językami obcymi. Sięgnięto więc po rozwiązanie, które z powodzeniem wykorzystywano od lat w całej Europie. Potomkowie rodów arystokratycznych, ludzie świetnie wykształceni, znający języki obce i skoligaceni z arystokracją zachodnią i posiadający wielu przyjaciół z okresu zagranicznych studiów, nadawali się, przynajmniej w teorii, doskonale do tych zadań. Nie bez znaczenia również był fakt, iż dochodami ze swoich majątków mogli oni uzupełniać często niewystarczające uposażenie dyplomaty i sumy przeznaczone na godne reprezentowanie Kraju. Był o bowiem czas, kiedy służba publiczna nie była jedynie frazesem, zaś do polityki nie szło się po to, by dorobić się majątku. Jakakolwiek defraudacja, choć możliwa, skończyłaby się śmiercią cywilną we własnym środowisku, a bycie w nim pariasem było karą dotkliwszą od pozbawienia wolności. W tym środowisku nie szafowało się słowem honor, tu zachowywano się honorowo, nie powtarzano słowa ojczyzna z lekkością godną zamówienia porcji flaków w przydrożnym barze, ojczyznę po prostu się kochało. To właśnie arystokraci mieli budować wizerunek Najjaśniejszej poza terytorium Polski. Wielu z nich, jak właśnie Edward Raczyński, na własny koszt tworzyli instytucje, których zadaniem było poprawienie wizerunku Polski na całym świecie.
Służba ojczyźnie, dziś frazes, którym przechwala się byle cwaniaczek stojący przed kamerami telewizyjnymi, stała się celem życia Edwarda Raczyńskiego. Wychowany w poczuciu obowiązku, wykształcony w Anglii i zafascynowany angielską arystokracją, ceniący dzieła sztuki, ale pozbawiony snobizmu, stał się jednym z filarów polskiej dyplomacji. To on właśnie walczył jak lew o to, by sprawa Gdańska i korytarza nie była traktowana jako rozgrywka miedzy dwoma tylko państwami, to on wreszcie starał się załagodzić burzę i nagonkę, jaka powstała tuż po zajęciu przez polskie wojska Zaolzia, wreszcie to on negocjował pożyczkę, z której miało być sfinansowane uzbrojenie polskiej armii. Lata wojenne były dla Raczyńskiego ciągłym udowadnianiem kolejnym premierom, iż jest on apolityczny, a więc nie będzie zagrażać ich pozycji. I wreszcie lata powojenne, w których Raczyński starał się ulżyć ciężkiemu losowi wygnańców, również przeznaczając na to część swoich skromnych funduszy.
Nie chcę tu streszczać samej książki o tym wielkim Polaku, ostatnim, który zasługuje na miano męża stanu, ta postać sama się obroni. Z obowiązku recenzenckiego muszę podkreślić, że nie jest to tylko ocierająca się nieco o hagiografię znakomita biografia wielkiego Polaka, ale również opis realiów świata przedwojennej i wojenne polskiej polityki, brak wyczucia odpowiedzialnego za polską dyplomację Józefa Becka, podejrzliwość Sikorskiego, wreszcie błędne decyzje kadrowe, tak skrzętnie wykorzystywane przez Stalina.
Słowem historia, z którą musimy się zapoznać, inaczej stale będziemy powielać stare błędy