Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. /Ewangelia wg św. Mateusza 5,13)
To jedno zdanie z kazania na górze, pochodzące z Ewangelii św. Mateusza tłukło mi się po głowie przez całą lekturę tej książki. Michael D`Antonio nie napisał bowiem zwykłego czytadła, jakie bierzemy do ręki, by poprawić sobie nastrój, uprzyjemnić czekanie lub po prostu zabić czas. Nagroda Pulitzera, a tym właśnie wyróżnieniem uhonorowana została ta książka, nie jest przyznawana za byle czytadła, ale ma honorować rzetelną pracę dziennikarską, która musi zaowocować reportażem wstrząsającym. Reporter nie pracuje bowiem po to, byśmy czuli się lepsi, reporter musi nami wstrząsnąć, uświadomić nam wszelkie niesprawiedliwości i krzywdy jakie są wyrządzane tak blisko nas, uświadomić naszą bierność, nasz brak reakcji, naszą tolerancję wyrządzanych krzywd i milczącą zgodę. Słowem naszą małość i podłość.
Jak to się stało, że instytucja, która przecież uczyniła tyle dobrego dla ludzi, która właściwie po to została powołana, mogła postąpić tak podle tolerując we własnych szeregach pedofili? To pytanie zadał sobie przed przystąpieniem do pracy nad tą książką Michael D`Antonio. Pytanie to zadawało sobie wielu Amerykanów już od lat osiemdziesiątych XX wieku. Wszak pierwsze doniesienia o kryzysie pedofilskim Kościoła pochodzi właśnie z tego okresu. To właśnie wtedy trzech dobrych katolików postanowiło uratować amerykański episkopat przed grzechem zaniechania. Ich praca poszła jednak na marne. Odsunięci od głównego nurtu życia Kościoła mogli tylko z przerażeniem obserwować, że ich przewidywania zaczynają się urzeczywistniać. Między innymi to właśnie oni, Berry, Doyle i Mounton, są bohaterami tej książki. To oni właśnie napisali memorandum dla amerykańskiego episkopatu o skali problemu związanego z pedofilią księży. Ta trójka chciała ratować Kościół przed zaniedbaniami hierarchów, jednak ich starania zostały przez tych samych hierarchów odrzucone. Ich praca nie poszła jednak na marne, dała bowiem ofiarom narzędzie w walce z wszechpotężną machiną, działającą zgodnie z zasadą „chronić naszych”.
Śmiejemy się czasem z amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Wysokie odszkodowania za ukrywane defekty samochodów czy pralek automatycznych mogą nas dziwić i śmieszyć, jednak w tym amerykańskim szaleństwie tkwi metoda. Jeśli w wyniku świadomego ukrycia faktów osiągałeś sukces, choćby wizerunkowy, ale ze szkodą drugiej osoby, winieneś zapłacić odszkodowanie. Jeśli zrobiłeś to wielokrotnie odszkodowanie te są coraz wyższe, choćby po to, by odstraszyć innych przed pójściem tą samą drogą. W dodatku zasada precedensu umożliwia wykorzystywanie jednego orzeczenia w kilku sprawach. Ten systemowy sojusznik zadziałał na korzyść ofiar. Kościół katolicki działający niczym ponadnarodowa korporacja nie lubi jakichkolwiek rys na swoim wizerunku. Wizerunek oznacza wielu wiernych, którzy bezkrytycznie podchodzą do słów kapłana, będącego przedstawicielem nieomylnego w sprawach wiary papieża. Trzymając się tej logiki, zapomina się o rzeczywistej roli kapłana we wspólnocie wiernych. Czynią oni posługę, są więc nie kierującymi wspólnotą, nie nadludźmi stojącymi ponad prawem ludzkim, ale służącymi wspólnocie. O tej właśnie roli zapomnieli zarówno zwykli księża, traktujący przedmiotowo swoje małoletnie ofiary, ale również biskupi, przenoszący pedofilii do innych parafii, a nawet przedstawiciel Watykanu, który sugerował przeniesienie „wrażliwych” akt do eksterytorialnej siedziby nuncjatury, by nie wpadły one w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
Nie chcę tu streszczać całej książki. Podzielę się jednak kilkoma refleksjami. Kościół, jako instytucja działa według tych samych schematów na całym świecie. Przytoczone przez Autora argumenty zarówno sprawców, jak i osoby je ochraniające przypominają jako żywo te, które słyszeliśmy z ust prokuratora broniącego księdza-pedofila z Tylawy, z ust pseudointelektualisty w koloratce, który sugerował znikomość zjawiska, czy z ust podstarzałego hierarchy, czyniącego z ofiar winnych ohydnej zbrodni. W Ameryce wystarczyło, że pojawiły się pierwsze osoby, które postanowiły przerwać milczenie, które nie zgodziły się z paternalistycznym podejściem obrońców pedofili, tylko powiedziały wyraźne NIE. Na naszym społeczeństwie nie zrobiła wrażenia ani pedofilia w Tylawie (o której chyba dziś pamięta jedynie Wojciech Tochman), ani też przypadek arcybiskupa Wesołowskiego i księdza Gila. Nie mamy wprawdzie narzędzia, jakie ma amerykańska opinia publiczna, ale gdyby mieszkańcy Tylawy i najbliższych okolic nie puszczali dzieci na lekcje religii i zdecydowaliby się nie wysłać swoich pociech do pierwszej komunii, by ich dzieci nie dotykali koledzy chroniący zboczeńca w sutannie, to korporacja o nazwie kościół katolicki musiałaby zmienić swój sposób postępowania. I im dłużej Kościół katolicki będzie mógł liczyć na fasadowość religijności Polaków, tym dużej będzie tolerować zboczeńców w sutannach, a polscy katolicy będą współwinni okropnej zbrodni.