Dzienniki. Dokument każdej epoki, którego znaczenie jest dla wielu, zwłaszcza tych najmłodszych, zupełnie nieznane. A przecież są one dokumentem, spisywanym codziennie, bez upiększeń, rzeczywistością, którą każdy badacz historii winien poznać.
Wiktor Woroszylski. Tego nazwiska młode pokolenie już nie zna. Poeta, prozaik, tłumacz. W młodości zafascynowany komunizmem, z której to fascynacji wyleczyły go obrazy radzieckiej interwencji na Węgrzech . Kolejnym doświadczeniem stał się marzec 1968 roku. Taka droga wprost prowadziła ku działalności opozycyjnej. KOR, Solidarność, internowanie. Zwykła droga tych, którzy naprawdę działali, a owej niedzieli, 13 grudnia nie spali do południa , by potem przekonywać cały naród, iż byli w gorszej sytuacji niż tysiące internowanych. A jednocześnie ta droga prowadzi przez tłumaczenia klasyki rosyjskiej, poezję , książki dla dzieci oraz wstrząsające relacje, takie jak „Dziennik węgierski”, czy poetycki „Dziennik internowania”. Takich ludzi socjalizm nagradzał zakazem druku, a ta cholerna demokracja niesprawiedliwym milczeniem prowadzącym do zapomnienia.
Biorąc do rąk pierwszy tom Dzienników miałem świadomość tego kim jest ich Autor. Wiedziałem, że dzięki jego zapiskom poznam atmosferę pierwszych lat powojennych w Polsce, relacji z węgierskiej interwencji czy choćby z marca 1968 roku. Niestety moje nadzieje zostały spełnione połowicznie. 30 października 1956 roku Wiktor Woroszylski znalazł się w samym Centrum wydarzeń węgierskich, opisał je właśnie w wielokrotnie wznawianym w drugoobiegowych wydaniach, a sam Autor oskarżany był zarówno w Polce, jak i w Związku Radzieckim o „chwalenie węgierskich bandytów, gotowych mordować nasze dzieci”. Dzienniki węgierskie, jako samodzielny manifest pisarza, zasługują na samodzielny byt literacki. Nie mogę jednak zrozumieć braku odniesień do marca 1968. Ostatni zapis z zeszytu dotyczącego lat sześćdziesiątych datowana jest na 29 lutego 1968. Czy były dalsze, zniszczone później zapiski? A może wściekłej nagonki na swoich przyjaciół sam Woroszylski nie chciał przeżywać jeszcze raz, spisując swoje świadectwo? A może pilnie inwigilowany nie chciał dać swym prześladowcom oręża do rąk? Te pytania muszą pozostać bez odpowiedzi, pozostaną tylko domysły. Jednak notatki z pierwszych tygodni sześćdziesiątego ósmego roku pozwalają przypuszczać, iż pisarz zdawał sobie sprawę do czego doprowadzi budzenie antysemickich demonów, co oznacza podzielone społeczeństwo i kto tak naprawdę na podziale tym zyskał. Może więc to przeżywanie klęski całej Polski, wrobionej w skandowanie haseł pełnych nienawiści było dla Woroszylskiego nie do zniesienia? Dziwne, że zastanawiamy się właśnie nad tym, a nie nad milczeniem w latach, w których powstaje KOR. Czyżbyśmy byli świadomi czym naprawdę jest opozycyjność w reżimowych warunkach? Że każdy papierek może być kopalnią informacji lub kluczem do ich zdobycia przez funkcjonariuszy SB? Tak, Dzienniki Woroszylskiego wymuszają u czytelnika refleksję nie tylko o motywacjach, ale i o zwykłej konieczności tamtych czasów, jednocześnie zmuszając do głębszego zainteresowania historią.
A o ostatnie pozbawi szans wszystkich, którzy będą chcieli dla nas napisać swoją wersję historii.