Trzydziestolatek piszący autobiografię? Wydaje się to śmieszne. W tym wieku wchodzimy w życie, jeszcze niczego tak naprawdę nie osiągnęliśmy, więc o czym opowiadać? A jednak J.D. Vance ma pewien powód do dumy. Osiągnął coś, co dla jego szkolnych kolegów było niemożliwe. Przyszłość nastoletniego Vance`a miała być bowiem typowa dla środowiska, w którym dorastał. Praca w upadającej stalowni, eksperymenty z narkotykami, korzystanie z pomocy socjalnej i wieczne narzekanie na zły los.
Pas rdzy. Północno wschodnia część Stanów Zjednoczonych, niegdyś bogata, korzystająca z rozwoju przemysłu ciężkiego, zaczęła podupadać już w latach osiemdziesiątych XX wieku. Ta cholerna globalizacja, której mieszkańcy tej części Ameryki zdawali się nie rozumieć i wyrzucić z własnej świadomości, zrobiła swoje. Zmniejszenie zatrudnienia, a co za tym idzie liczby mieszkańców i stylu ich życia, daje się odczuć na każdym kroku. Jednocześnie pomoc socjalna zaczęła rozleniwiać mieszkańców, którzy przestali przestrzegać pracę jako źródło dochodu, a co za tym idzie, jako coś cennego. Jeśli dołożymy do tego zmiany obyczajowe i liczne rozpady rodzin otrzymamy obraz społeczności, w której żadne z nas nie chciałoby żyć. W takich warunkach pojęcie rodzica traci swoje pierwotne znaczenie, a szczęśliwi są ci, którzy mają babcię gotową do ich zastąpienia.
J.D. Vance dorastał właśnie w takich warunkach. Pochodził z rozbitej rodziny, wychowywany przez samotną matkę, musiał przyzwyczajać się do ciągle zmieniających się kandydatów na ojczyma. Samotna matka z dziećmi przyciąga do siebie podobnych sobie rozbitków życiowych. Szybko środki przeciwbólowe i narkotyki zagościły w domu chłopca, a liczne kłótnie były ich konsekwencją. Stabilizacja nadeszła dopiero w domu babci. Chłopak jakimś cudem kończy liceum i nawet dostaje się na studia, ale te wymagają ryzyka. Trzeba się wziąć kredyt studencki, którego wysokość przeraża zakompleksionego chłopaka dorastającego w środowisku bidoków. Dopiero dzięki armii zdobywa pewność siebie i dzięki subwencjom dla dawnych żołnierzy zdobywa nie tylko wyższe wykształcenie, ale poszczycić się może dyplomem Yale.
Na pierwszy rzut oka książka ta jest jedynie auto wiwisekcją i kolejną wersją spełnionego amerykańskiego snu. Prawdziwą jednak wagę tej książki stanowi właśnie amerykańskie społeczeństwo jakiego nie znamy. Bidoki z Pasa rdzy w niczym nie przypominają pionierów, którzy kładli podstawy światowego imperium. Tym ludziom mentalnie jest bliżej do pracowników PGR ów z polskiej prowincji. Nie widząc perspektyw marzą tylko i planują, nie robią jednak nic, by choć spróbować zbliżyć się do ich realizacji. Skazani na socjal i tęskniący za starymi czasami gotowi są poprzeć ludzi, którzy obiecają im to, co nierealne, choćby z ekonomicznego punktu widzenia.
„Czegoś chłopie głupi? Boś biedny. Dlaczego jesteś biedny? Boś głupi.” To powiedzonko, które usyszałem w dzieciństwie, pasuje do mieszkańców Pasa rdzy i dowodzi, że bezradność jest ponadnarodowa, co oczywiście w żadnym stopniu nie jest pocieszeniem, ani dla Amerykanów, ani dla nas. Recepta bowiem na nią jest prosta, a jednocześnie tak trudna do zrealizowania.