Trudno znaleźć człowieka, który nie słyszałby tego nazwiska. Amos Oz, izraelski pisarz, zagorzały zwolennik szybkiego zawarcia kompromisu między Izraelem a Palestńczykami, bohater wojny sześciodniowej i wojny Jom Kipur. Człowiek, którego życie nierozerwalnie jest związane z państwem Izrael. Wreszcie człowiek, z którym można się nie zgadzać, ale którego zawsze warto wysłuchać. Zwłaszcza, kiedy sprzeciwia się wszelkiej maści fanatyzmowi i dowodzi, że kompromis i pokój jest jedynym wyjściem z sytuacji.
Dziwnie zbiegła się lektura tej książki z ostatnimi wydarzeniami na Bliskim Wschodzie. Dla nikogo, kto interesuje się zarówno sytuacją w tej części świata, oraz każdego, kto stara się patrzeć na ręce amerykańskiej administracji, wydarzenia te nie są zaskoczeniem. Przeniesienie ambasady amerykańskiej do Jerozolimy, decyzja, którą moja izraelska przyjaciółka określiła jako słuszną, ale nie wiadomo czy dobrą, musiało doprowadzić do białej gorączki Palestyńczyków, zwłaszcza, że przeniesienie ambasady zbiegło się w czasie z rocznicą powstania Izraela. I mimo, że Izrael nadal działa zgodnie z doktryną Ben Guriona, która opierała się na sojuszu z jednym z wielkich mocarstw, decyzja ta oznaczać może jedynie problemy.
Nie będzie truizmem, jeśli powiemy, że egzystencja Izraela zależy od jego militarnego potencjału. Cahal nie może być jednak narzędziem do osiągania żadnego celu poza zapobieganiu katastrofie, czyli przegranej militarnie wojnie. Dzięki armii państwo może więc jedynie utrzymać dotychczasowy stan rzeczy, nie może jednak zagwarantować trwałego pokoju i bezpieczeństwa. Jeśli dodatkowo uświadomimy sobie, że nic, zwłaszcza warunki działania, nie podlegają zmianie, założyć należy, że prędzej czy później bezwarunkowe wsparcie mocarstwa może się skończyć. Nawet, jeśli uznamy Trumpa za ideowego zwolennika Izraela, to musimy pamiętać, że jego wyborcom, a nawet administracji państwo to jest zupełnie obojętne. Warunków tych nie poprawi na pewno fakt, iż Palestyńczycy świetnie docierają do światowej opinii publicznej wykorzystując fakt, iż ta wyczulona jest na krzywdę strony słabszej. Jeśli więc szybko nie powstaną dwa, względnie przyjazne sobie państwa, przyjazne, bo skazane na współpracę, to przyszłe państwo arabskie będzie rozpościerało się „od morza do rzeki”, a to oznaczać będzie koniec Izraela.