To chyba najbardziej czeska książka z wszystkich, jakie dotychczas przeczytałem. Jest w niej ironia i drwina, przemieszane z ukrytą nostalgią i żalem za straconymi latami.
Mamy lata głębokiego komunizmu. Czeska bezpieka przygotowuje prowokację skierowaną przeciwko Kościołowi. Mimowolnym świadkiem całej historii był nauczyciel, który w tym czasie spał w kościelnej ławie. W czasie tych wydarzeń w tajemniczy sposób znika miejscowy kapłan. Wyjaśnieniem sprawy zajmuje się przyjaciel naszego nauczyciela, który sam zajęty jest leczeniem choroby wenerycznej. Sprawa domniemanego cudu wraca w czasie wydarzeń Praskiej Wiosny. Czy zostanie wyjaśniona?
Po takim wstępie można spodziewać się powieści kryminalnej. Sam Autor zadbał o to, by tak nastawić czytelnika przed lekturą. W klasycznym kryminale czytelnik otrzymuje rozwiązanie zagadki, tu tajemnica pozostaje niewyjaśniona. Wszak zarówno życie, jak i historia nie zostaną do końca poznane. Zresztą Skvorecky zręcznie miesza konwencję kryminału z romansem, przyprawiając je jednocześnie suto humorem, a to dodatkowo zaskakuje czytelnika. Tak naprawdę dopiero pod sam koniec powieści czytelnik pojmie, że otrzymał swoistą spowiedź Autora z dwudziestu lat życia w komunistycznej rzeczywistości i klęski Praskiej Wiosny.
Określiłem tę książkę jako najbardziej czeską powieść i zdanie to podtrzymuję. Jest w niej ta czeska autoironia, brak zażenowania w opowiadaniu o własnym tchórzostwie, czy nadmiernym przywiązaniu do alkoholu i seksu. Ta swoista czeska radość życia zakłócona została tylko niepowodzeniem.