Hitchcock zwykł mawiać, że dobry horror zaczyna się trzęsieniem ziemi, potem zaś napięcie rośnie. Prawdę tę poznał i z powodzeniem zastosował w swojej książce Grzegorz Kopiec.
Zacznijmy od samego początku. Gdzie najlepiej umieścić pierwszą scenę, która uzmysłowi czytelnikowi, że za chwilę naprawdę zacznie się bać. Oto mamy szpital psychiatryczny, do którego trafia młody człowiek z raną na głowie. Nasz pacjent szybko przeżywa swój pierwszy nocny koszmar, by wrócić myślami do dni poprzedzających jego pierwszą noc w szpitalu. Myślisz czytelniku, że przez chwilę przestaniesz się bać? Oj, nie…. Autor zadbał, by napięcie rosło powoli, niepostrzeżenie, żebyś nie zauważył, kiedy i do Ciebie zwróci się Skarbimira.
Przygoda, a raczej koszmar naszego bohatera zaczyna się wyjazdem w Bieszczady. Ot, młoda, zakochana para rusza sobie na drugi koniec Polski, by odpocząć, pobyć ze sobą, nacieszyć się własną obecnością i oderwać o codzienności. Te Bieszczady zaczynają działać na naszą parę dość dziwnie. Nie byłbyś zaskoczony, Czytelniku, gdyby nasza para postanowiła zostać tam, zacząć hodować owce i pędzić żywot człowieka poczciwego. Jednak naszą parę zaczynają dręczyć koszmary i wizje. Czy to efekt złych snów, tajemniczej książki, czy też znamienia na twarzy dziewczyny? A może nasza para nie powinna jechać na jedną ze swoich wycieczek? W tym miejscu muszę przerwać, bo za spolerowanie takiej książki byłbym ukarany chłostą. Powiem jedno, Kopiec wykorzystując znane wcześniej kanony horroru, dodając do nich element baśniowy i znane nam konwencje romansu, porwie Cię, czytelniku, do własnego świata i nie wypuści, aż do tego ostatniego zdania, które zapowiada ciąg dalszy.