Przed kilkoma Katy, w czasie jednej z rozmów, wyraziłem tezę, że w Rumunii jest największe zagęszczenie dobrych pisarzy. Teza ta opierała się na dość ryzykownych podstawach. Moja ówczesna znajomość dorobku rumuńskich pisarzy była dość skromna. Ot, uznałem, że w kraju, w którym dość ryzykowne było przechowywanie jakichkolwiek notatek, zapisywanie w pamięci spostrzeżeń wniosków, oraz naturalne cyzelowanie w niej powstałych zapisków, musiało skutkować powstaniem nie tylko głębokich i ciekawych zapisków. Z każdą przeczytaną książką pisarza wywodzącego się z Rumunii, moja teza zdobywa nowe potwierdzenia na jej trafność, a Jan Cornelius sprawił, że przerodziła się ona w pewność.
Pięćdziesiąt dwa krótkie felietony dawnego uciekiniera z reżimu Ceaucescu. Oj, zabrzmiało to poważnie. Już spodziewamy się martyrologicznych wspomnień, opisów głodu, niedostatku, panoszenia się agentów tajnej policji. Otwieramy więc z niepokojem książkę i już na wstępie doświadczamy dialogu, który Jim Jarmusch z pewnością umieściłby w serii krótkich filmów Coffe and cigarettes. Od razu uderza to żenujące zderzenie intelektualisty pochodzącego z dawnego bloku wschodniego z sytymi i beztroskimi parweniuszami z bogatego zachodu. Intelekt kontra domysły, walka, której kwintesencją jest stwierdzenie, że mieszkaniec Rumunii musi znać hrabiego Drakulę. Cóż, stereotypy istniały zawsze, a im mniejsza wiedza, mniejsza świadomość, tym większa pokusa by tworzyć coraz to nowe łatki i wyobrażenia. I tak skonstruowany wstęp już nakreśla atmosferę książki. Te eseje to swoisty sprzeciw wobec stereotypom, które dzielą ludzi na kategorie tych lepszych, jak i tych gorszych i sprzeciw ten wynika z doświadczenia całego życia. Wyobraź sobie, zacny czytelniku, że jesteś potomkiem Niemców, którzy przed laty osiedlili się w Banacie. Jeśli władasz niemieckim, to takim, którego mieszkańcy Bonn czy Kolonii raczej nie zrozumieją, jednak i tak jesteś naznaczony, podejrzany z samego tylko urodzenia. Do tego nie masz rumuńskiego nazwiska, a jeśli jeszcze jesteś katolikiem lub luteraninem…. Zaiste w czasach dyktatury jesteś podejrzany i inny z kilku powodów. Możesz użalać się nad sobą, wspominając swe doświadczenia, możesz drzeć szaty, kreować ofiarę systemu, a możesz pokazać to wszystko z domieszką humoru i ironii, dokładnie tak, jak to uczynił Cornelius, który również po swej ucieczce i nawet teraz, nie mógł się poczuć równoprawnym obywatelem.
Oj, to powyższe chyba zabrzmiało zbyt poważnie. A przecież to naprawdę humorystyczna opowieść, którą może pojąć tylko ktoś urodzony przed 1970 rokiem i spędzający młodość w krajach dawnego bloku wschodniego. Któż bowiem może sobie wyobrazić pociągi, które dystans stu kilometrów pokonywały w cztery godziny? Wprawdzie nie mam Corneliusowych doświadczeń w podróży do Timisoary, niemniej jednak doświadczałem półgodzinnych, planowych postojów w zapomnianej przez bogów i ludzi miejscowości. I też, niczym nasz Autor nie narzekałem na zbyt długą drogę, bowiem w tym właśnie miejscu jakimś cudem mogłem nabyć Literaturę na świecie, przez co kioskarz, z wdzięczności za zebrane pochwały krzewiciela kultury wśród ludu pracującego miast i wsi, pozostawiał dla mnie paczkę papierosów caro, o które również w tym czasie bywało trudno. Czy ktoś z młodzieży potrafi zrozumieć, co dla wchodzącego w życie chuderlawego intelektualisty z początkiem zarostu i rozmarzonym spojrzeniem oznaczały te zdobycze?