Dziki Zachód, południe Ameryki, amerykański sen opowiedziany z perspektywy zbrodni, rzezi i występku. Philipp Meyer obnaża fałsz westernowych legend i sprawia, że od lektury jego książki przestaniemy być podatni na urok westernów.
Naszą opowieść otwiera wyznanie nestora rodu McCullougów. Eli, samozwańczy pułkownik, dawny więzień Indian, obieżyświat i awanturnik, wreszcie bogacz trzęsący pograniczem amerykańsko meksykańskim, dożył właśnie stu lat życia. Jego wyznania, uzupełnione pamiętnikami syna i wyznaniami prawnuczki, ukazuje prawdziwe oblicze zdobywców dzikiego zachodu. Daremnie szukać w naszej historii upiększeń, kurtuazyjnych zwrotów czy dążenia do remitologizacji zdobywców zachodu. Rodzina McCulllougha to ludzie z krwi i kości, prawdziwi, tacy, co nie przybierają masek, wiedząc o ich sztuczności. Bezwzględne dążenie do celu, bezwzględna realizacja własnych celów to wizytówka tej rodziny. Nie ma w niej pozytywnych postaci, choć pozornie syn Pułkownika wydaje nam się tym miękkim, tym dobrym. Spuścizna krwi, spuścizna grzechu pierworodnego, odsunięta w czasie zemsta i wreszcie ta odwieczna obrona majątku przed tymi, którzy mogą rościć sobie prawo do własnej części. Historię naszą rozpoczyna dzień, w którym Eli, zostaje porwany przez Komanczów. Dorastanie wśród Indian sprawiło, że stał się bezwzględny i twardy. Ta właśnie twardość odrodziła się u prawnuczki zmagającej się z lekceważeniem kobiet w świecie biznesu, ta sama twardość nakazała synowi Eliego dokonać dziwnego wyboru życiowego, wreszcie ta sama twardość skłoniła młodego Meksykanina do podjęcia pracy na farmie McCulloughów.
Oczywiście czytelnik nie będzie tym zaskoczony. Wszak każda wielka fortuna ma swój początek w zbrodni lub choćby czynie moralnie nagannym, a wyrzuty sumienia czuje się tylko jeden raz. Dorastanie w takim świecie sprawia, że coś, co innym wydaje się zbyt okrutne, jest czymś normalnym, że cały świat jest właśnie taki i należy podążać utartą przez ojców drogą. Na koniec jednak pozostaje samotność władcy upadającego imperium.