Bezwzględna miłość do latania, opieka nad słabszymi, dziwna przyjaźń i to odwieczne poczucie beznadziei. Hłasko urzeka nadal, choć też nadal wpędza nas w depresję.
To prosta historia. Mężczyzna bez stałej pracy, czekający na przywrócenie uprawnień, kobieta, uznająca latanie za swoisty fetysz, ten trzeci i wreszcie ta najsłabsza w tym towarzystwie. Swoisty czworokąt, w którym erotyka tak naprawdę nie istnieje, oraz to nieme oskarżenie Ameryki, która zawiodła piszącego tę książkę emigranta. I mimo prostej konstrukcji, nie sposób opowiedzieć treści tej książki, możemy jednak zajrzeć w głąb samego siebie, analizując emocje, które wywołała. Przyznam, że po pierwszej lekturze „Palcie ryż..” przez kilka dni nie mogłem dojść do siebie. Przygnębienie i poczucie beznadziejnego świata towarzyszyło mi jeszcze kilka tygodni i być może miał na to wpływ zawód z powodu źle ulokowanych młodzieńczych uczuć. Cóż szesnastolatkowie nie wiedzą jeszcze, że wielka miłość nie istnieje, a stałość związku zależy albo od tego, czy początkiem związku była przyjaźń, albo czy znaleźliśmy kogoś, kto nas nie będzie za bardzo irytował. Tak czy inaczej po latach chwyciłem tę książkę i przyznam, że już nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Cóż, doświadczenie życiowe, przeżycia osobiste i cynizm nabywany z wiekiem, zrobiły swoje. Ot, znalazłem w niej zapowiedź przyszłego samobójstwa pisarza i przeświadczenie, że książki tej nie wolno czytać przez ukończeniem trzydziestego roku życia.
Bo Hłasko poza tym, że był świetnym pisarzem, był niestety zarówno pisarzem, jak i człowiekiem, nieco toksycznym. I dziś śmiało mogę powiedzieć, że nie zmieniło się moje wewnętrzne przekonanie. W młodości chętnie poszedłbym z nim na wódkę, dziś już unikałbym tego typu kompanów do kieliszka.