Kwestie dotyczące nauki i szkolnictwa wyższego rzadko znajdują się w centrum debaty publicznej. Tymczasem w Sejmie odbyło się właśnie pierwsze czytanie projektu reformy polskiej nauki – opus magnum ministra Jarosława Gowina, nazywane „Ustawą 2.0”. Powinniśmy czym prędzej zwrócić uwagę na ten projekt. Niedługo może być za późno.
Nazwa projektu jest nieprzypadkowa. Zawarte w niej „2.0” ma sugerować nowoczesność, zaawansowanie, krok w przyszłość. Ale nowoczesność w rozumieniu ministra Gowina nie ma nic wspólnego z postępem.
Jako prezydent miasta odsuniętego od najważniejszych centrów decyzyjnych naszego kraju, wiem doskonale, jak ważną funkcję w regionach tworzą wyższe uczelnie. To źródła innowacji i rozwoju, życia kulturalnego i towarzyskiego oraz kuźnie wykwalifikowanych kadr potrzebnych do sprawnego zarządzania regionem. Wszystko to zostanie zaprzepaszczone przez „Ustawę 2.0”.
Mniejsze uniwersytety już teraz znajdują się w kiepskiej sytuacji. Są chronicznie niedofinansowane, zamykane są kolejne wydziały i jednostki. Jednak jeśli teraz jest ciężko, to po wprowadzeniu zmian sytuacja stanie się beznadziejna. Jarosław Gowin zamierza bowiem całkowicie wyeliminować jakiekolwiek ludzkie czynniki decydujące o podziale pieniędzy. Zamiast tego wprowadzi całkowicie odczłowieczone, algorytmiczne sposoby rozdzielania środków, które jeszcze szerszym strumieniem popłyną do wielkich ośrodków, kompletnie omijając te mniejsze.
Na efekty nie będzie trzeba długo czekać. Mniejsze miasta bez dobrych uczelni nie będą w stanie zatrzymać u siebie młodych. Zaowocuje niedoborem lokalnych ekspertów i urzędników oraz przyspieszającą depopulacją, która już teraz jest problemem wielu regionów Polski. W konsekwencji czeka je zapaść gospodarcza i rozpad wspólnoty. Studiować wyjadą oczywiście wyłącznie ci, których stać by wyprowadzić się do dużego miasta. Młodzież, która nie miała tyle szczęścia zostanie po prostu pozbawionych dostępu do kształcenia.
PiS obiecał nam rządy niwelujące nierówności, zwłaszcza te między regionami. Zapowiadał to już w kampanii i powtórzył w Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju. Mamił wizją polityki, która odżegnuje się od modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego stosowanego przez poprzednią ekipę, polityki nie dzielących na lepszych i gorszych. Tymczasem otrzymujemy nierówności na sterydach, mechanizmy dające jednym regionom szansę ogromnego rozwoju, by inne skazać na społeczno-gospodarczy niebyt.
Uczelnia – kolejna zabawka władzy
Ale to nie koniec problemów. Reforma pogorszy też status studentów i naukowców nawet w większych miastach. Ich wpływ na życie uczelni wyraźnie się zmniejszy, tak samo, jak ogólna autonomia uniwersytetów. Ustawa wprowadzi daleko idącą centralizację. Uczelniane ciała kolegialne, czyli senaty oraz rady wydziałów i instytutów stracą na znaczeniu. Odtąd władzę skupi w swym ręku rektor. Ma być jak szef w firmie, który może zwalniać i zatrudniać naukowców wyłącznie wedle własnego uznania, czyli także ze względu na poglądy. To prosta droga do umocnienia i tak problematycznej już koteryjnej struktury akademii.
Rektor odpowie tylko przed pseudokorporacyjną Radą Uczelni, której skład musi w ponad 50% pochodzić spoza uczelni. Do sprawowania tej funkcji dopuszczeni zostaną czynni politycy i przedsiębiorcy. Akademia przestanie być niezależną instytucją i podzieli los telewizji publicznej, spółek skarbu państwa czy państwowych instytucji kulturalnych - stanie się jednym z wielu pól do zagarnięcia przez każdą kolejną ekipę rządzącą.
Po co nam uniwersytet?
Nawiązanie do firmy nie jest zresztą przypadkowe. Cel, który przyświeca ministrowi Gowinowi jest dokładnie taki – by uniwersytety działały jak przedsiębiorstwa. Tylko że ma się to odbywać według najbardziej naiwnych schematów rodem z lat 90-tych. Wszystko ma być więc do bólu „zobiektywizowane”, zamienione na abstrakcyjne liczbowe wskaźniki, które łatwo będzie dodać odjąć i pomnożyć, by zdecydować do kogo i na jakie projekty trafić popłynąć nam finansowanie.
Wielka reforma zaostrzy więc najgorszą cechę obecnego systemu, czyli tzw. „grantozę” – absurdalny system, w którym naukowiec przypomina osobę tonącą – macha rękami i wierzga nogami, by jeszcze choć przez chwilę utrzymać się na powierzchni. Nabija punkty i punkciki na konferencjach, które istnieją tylko w internecie i czasopismach naukowych, których nikt nigdy nie przeczytał, by ostatnim rozpaczliwym ruchem odroczyć wyrok i zapewnić sobie piąty z rzędu, dwuletni grant. Z jedynego wartościowego postulatu, który zawierała reforma, czyli stałej, przyzwoitej pensji dla wszystkich doktorantów ministerstwo już teraz się wycofuje.
Ale najsmutniejsze jest w tym wszystkim chyba to, że walec ministra Gowina rozjedzie w tym procesie resztki ducha prawdziwego uniwersytetu, które jeszcze w Polsce udało nam się utrzymać. Uniwersytetu, na którym wiedza to nie towar do jak najszybszego spieniężenia. Uniwersytetu, na którym jest czas, by prowadzić poważne i szeroko zakrojone badania. Uniwersytetu, który pozwoli Polsce rozwijać się długofalowo, koncentrować się nie tylko na następnym kroku, ale także dalszych horyzontach.
Oczywiście najbardziej z tego powodu ucierpią studia humanistyczne. Wiele osób powie, że to dobrze. Że przecież nie potrzebujemy więcej socjologów, filozofów i kulturoznawców.
A ja uważam, że to nieprawda. Świat się zmienia, a wraz z nim zmienia się rynek pracy. Żyjemy w czasach obniżonej stabilności. Nie zdarzają się już przypadki, by ludzie pracowali całe życie w jednym miejscu. Coraz więcej miejsc pracy wytwarza sektor nowoczesnych usług, które niekoniecznie wymaga konkretnych twardych umiejętności, a właśnie kompetencji miękkich – zdolności adaptacyjnych i komunikacyjnych oraz interdyscyplinarnego sposobu myślenia. A to właśnie studia humanistyczne kształtują te kompetencje najlepiej.
Co zamiast?
Polska nauka bez wątpienia wymaga naprawy. Nie możemy jednak wierzyć w bajki. Budżet, który przeznacza na nią Polska jest mniej-więcej taki, jaki posiada czołowa technologicznych uczelnia świata, amerykańskiej MIT. Z dnia na dzień nie powstanie więc w polska Liga Bluszczowa czy nadwiślańskie Oxbridge.
Ale może być lepiej. Czego potrzeba? Więcej szans dla młodych, równości płci, wsparcia dla młodych badaczy, realnej pomocy administracyjnej dla naukowców ubiegających się o granty (w tym międzynarodowe!), dobrej współpracy akademii z biznesem, ale takiej, by korzyści z niej płynące były obopólne.
Musimy, stworzyć godne warunki pracy naukowców, a nie dojdziemy do tego drogą abstrakcyjnej parametryzacji i upolitycznienia uczelni. Wiedza i rozwój lubią spokój, niezależność i skupienie. To te możliwości powinniśmy zagwarantować ludziom nauki, zamiast ciągłego lęku o jutro.
Nie możemy jednak zapominać, że uniwersytet to nie tylko fabryka naukowców i badań. To także ważny element tkanki społecznej. Nie ma przecież zdrowej demokracji bez zdrowej edukacji, także edukacji wyższej. Uczelnie muszą być otwarte dla każdego, kto chce do nich uczęszczać – niezależnie od płci, wieku czy zasobności portfela.