Dyscyplinowanie kierowców w naszym kraju nieodzownie kojarzy się z zakazami, punktami karnymi i – co oczywiste, żeby nie stwierdzić że priorytetowe – karami finansowymi. Czy jest inna, skuteczna, droga aby ich zdyscyplinować? Pomyślmy.
Jednym z najczęściej pojawiających się przewinień kierujących jest przekroczenie dozwolonej prędkości. Groźne i niebezpieczne. Co zatem robimy? Ograniczamy dozwoloną prędkość i podnosimy wysokość mandatów za jej przekroczenie. Jak kierowcy dalej nie stosują się do przepisów, to znowu ograniczamy prędkość i podnosimy wysokość mandatów. Jak za bardzo ją przekroczą (o 50 km/h w terenie zabudowanym) to pozbawiamy ich uprawnień do prowadzenia pojazdów. I tak w kółko. Mała dygresja. Aktualnie jeden z projektów w Krakowie przewiduje ograniczenie prędkości na Alejach Trzech Wieszczów – dwupasmowa jezdnia z dodatkowym buspasem na całej długości - do 50 km/h z dotychczasowych 70 km/h. Jak wyjaśniają urzędnicy powyższa zmiana spowoduje – uwaga – poprawę płynności poruszania.
Nie od dziś wiadomo, że wszystko wiemy najlepiej i to inni powinni uczyć się od nas, a nie my od nich. Jak pokazują najnowsze doniesienia, nawet uczyliśmy Francuzów posługiwać się widelcami. Ech, Polska. Kraj, który nie lubi korzystać z rozwiązań innych państw, a jak już to robi, to potrafi tak skutecznie je przerobić że ... przestają „działać”. A może czasami warto?
Zajrzyjmy do Portugalii. Dlaczego właśnie tam? Wydaje się że nasi europejscy pobratymcy z dalekiego południa Europy znaleźli ciekawe i proste rozwiązanie na kierowców przekraczających prędkość. Na czym ono polega? Najlepiej zobrazuje go przykład.
Prosta droga, ruch płynny, aż prosi się żeby bardziej docisnąć pedał gazu. Oczywiście jakiś nadgorliwiec ustawił znak ograniczenia prędkości do 50 km/h. Nieśmiale pojawiają się zabudowania. Przecież nie będziemy zwalniać, te kilka- kilkanaście kilometrów więcej na liczniku nie zrobi różnicy. Z ustaloną prędkością zbliżamy się do przejścia dla pieszych z sygnalizatorem świetlnym, który dumnie świeci się na zielono. Do czasu. Jak jesteśmy dostatecznie blisko, światło zmienia się na czerwone. Zmienia się w takiej odległości, że może nie musimy „stanąć” na hamulcu, żeby zdążyć wyhamować, ale na tyle blisko, że znacząco musimy użyć hamulców w samochodzie.
Stoimy.
Nikt nie przechodzi, bo nie ma żadnego pieszego.
Trochę zaczyna nam się dłużyć czas, a światło na sygnalizatorze się nie zmienia.
Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że auta z naprzeciwka mają zielone światło i spokojnie przejeżdżają przez przejście dla pieszych. Niektórzy nawet znacząco patrzą na nas.
Zaczynamy się domyślać dlaczego oni jadą, a my stoimy.
Zaczyna w nas kiełkować uczucie wstydu, a za nami zatrzymuje się coraz więcej samochodów i robi się coraz większa grupa „przyjaciół” dająca nam wyraz sympatii.
A my? Ciągle czekamy na zielone światło. Trochę długo to czerwone się świeci, chyba już każdy pieszy zdążyłby przejść, dojść do sklepu, zrobić zakupy i wrócić na drugą stronę jezdni. Robi się lekko nerwowo, bo ile przecież można stać.
Kierowcy samochodów zaparkowanych (tak, to jest chyba właściwe nazewnictwo ze względu na czas spędzony na tym jednym kawałku drogi) też już wiedzą dlaczego nie zdążą do pracy, na umówione spotkanie, czy zawieźć dziecko do szkoły lub przedszkola. Nie zdążą, bo jakiś „orzeł” nie potrafi się dostosować do ograniczeń prędkości.
Jest nam coraz bardziej wstyd i głupio.
Coraz bardziej nerwowo zerkamy na sygnalizator, który – jakby się zepsuł – cały czas pokazuje czerwone światło. Nie, nie zepsuł się. I lepiej żebyśmy tak nie pomyśleli, bo przejechanie na czerwonym świetle potrafi zrobić całkiem sporą wyrwę w budżecie (dobrze jest mieć przygotowane nie mniej niż 100 Euro).
Kiedy już tracimy nadzieję, że kiedykolwiek zmieni się światło, wreszcie gaśnie czerwone i zapala się zielone. Zawstydzeni i upokorzeni, przy głośnym akompaniamencie wdzięcznych kierowców ruszamy w dalszą drogę.
O tak, wstyd potrafi być potężną sankcją i karą. Może on być trochę mniejszy jak jechaliśmy sami, jak jednak mieliśmy towarzystwo, to dodatkowo jest spotęgowany. Tak działa psychika.
Retoryczne pytanie: dalej będziemy jechać nie stosując się do ograniczeń prędkości, czy jednak zaczniemy zwracać uwagę na znaki?
Przenosząc – i lekko modyfikując – powyższe rozwiązanie na inną dziedzinę życia w społeczeństwie. Gdzie, samozwańczy szef osiedlowego półświatka, który na co dzień terroryzuje gimnazjalistów przed szkołą zabierając im drobne na drugie śniadanie, a w wolnych chwilach pała się rozbojami i drobnymi kradzieżami. Któremu – co rozumie się samo przez się – Policja może „naskoczyć”. Do czasu, jak pokazują statystyki. A jak już go zatrzymają to ... zamykają w więzieniu. Z którego po niedługim czasie wychodzi dumny jak paw opowiadając jak w nim rządził, mając jeszcze większy posłuch na osiedlu. A gdyby tak, zamiast trafić za kratki, miał w pięknie skrojonym i odpowiednio przyozdobionym uniformie sprzątać okolice swojego „panowania”? Przecież oznaczałoby to koniec „kariery” na osiedlu i niesamowity wstyd i zażenowanie. Przypuszczam, że sam wolałby iść do więzienia, bo jak tutaj potem patrzeć swoim dotychczasowym „podwładnym” w oczy i budować dalej reputację bossa, któremu Policja może „na skoczyć”.
Tak, wstyd to całkiem duża kara.
Ale wróćmy do kierowców.
Dlaczego Policja jak zauważy kierowcę rozmawiającego w trakcie jazdy przez telefon trzymając go w rękach od razu nakłada karę? A jakby tak poprosiła o wybranie ostatniego rozmówcy i poinformowała go, że właśnie przeprowadził rozmowę z kierowcą, który zamiast poświęcać uwagę prowadzeniu samochodu, skupiał się na nie wypuszczeniu telefonu z ręki? Wstyd, wstyd na całego. Wstyd tym większy im rozmówca miał dla nas większe znaczenie. Już widzę oczami wyobraźni jak kolejna rozmowa z tym samym rozmówcą zaczyna się z jego strony od słów „prowadzisz auto?”. Jak nic, przez obie strony, ta sytuacja byłaby długo jeszcze w pamięci.
Tak, wstyd potrafi być dotkliwą karą. Karą, która – niejednokrotnie – będzie miała większe skutki wychowawcze niż anonimowe (bo przecież nikomu nie musimy mówić, że dostaliśmy mandat) zapłacenie kary. Niestety, takie rozwiązanie ma jedną i to bardzo dużą wadę. Brak bieżących wpływów do budżetu państwa. A jak wiemy z tytułu mandatów drogowych nie są one małe. Czy zatem takie rozwiązanie wytrzymałby budżet państwa? Pytanie drugie, czy karanie kierowców ma poprawiać bezpieczeństwo na drogach, czy wyniki finansowe budżetu państwa? I na koniec. Czy nie jest to zbyt proste rozwiązanie? Za proste. A jak wiemy – patrząc się na przepisy we wszystkich dziedzinach naszego życia – nasi ustawodawcy nie lubią prostych rozwiązań.