
Jesteśmy świadkami procesów w wyniku których to, co kiedyś było rzadkie i ekskluzywne - staje się masowe i pospolite. Widać to zwłaszcza w najwyższych górach świata. Kiedyś wejście na Mount Everest było ogromnym wyczynem. Mallory życiem przypłacił próbę zdobycia tego szczytu. Gdy Hillary i Tenzing zdobyli szczyt w 1953 roku, to była sensacja na skalę światową. Wanda Rutkiewicz, która dotarła na Everest jako pierwsza Polka - była bohaterką narodową.
REKLAMA
A dziś? Bywa, że na szczyt Everestu dziennie usiłuje wejść ponad 300 osób! Sumaryczną liczbę zdobywców liczy się w tysiącach. Nie wiem, co Państwo o tym sądzą, ale u mnie te wiadomości budzą niesmak.
Podobnie z mieszanymi uczuciami podchodzę do informacji, jak wielu ludzi uzyskuje obecnie najwyższe tytuły akademickie. Oczywiście to dobrze, że nauka się rozwija, a odnoszący sukcesy w jej rozwijaniu osiągają coraz wyższe stopnie naukowe, docierając na koniec do tytułu profesorskiego nadawanego obecnie przez prezydenta RP. Ale gdy przyglądam się działaniom ludzi posiadających ten tytuł, zwłaszcza takich, którzy nie poprzestają na działalności naukowej, ale angażują się w politykę - to mam mieszane uczucia.
Niestety - mam obawy, że w tym obszarze ilość przechodzi w jakość, ale ze znakiem ujemnym.
Popatrzmy przez chwilę, jak to się kształtowało na przestrzeni lat.
W okresie II Rzeczpospolitej stanowisko profesora było rzadkie i bardzo prestiżowe. Na przykład w roku akademickim 1922/1923 we wszystkich państwowych szkołach akademickich zatrudniano 690 profesorów. W roku 1928/1929, było ich już 802, potem zapewne liczba jeszcze wzrosła, ale z pewnością nie przekroczyła tysiąca. A jednak osiągnięcia przedwojennych profesorów przywołuje się z dumą do dziś.
Potem była wojna, która spowodowała w Polsce ogólny ubytek ludzi wykształconych, przy czym profesorów z racji wieku i szczególnej koncentracji okupanta na tępieniu polskich elit ubyło (procentowo) wyjątkowo wielu. Warto tu może wspomnieć haniebną "Sonderaktion Krakau", w ramach której Niemcy aresztowali i wysłali do obozów koncentracyjnych 184 profesorów UJ i mojej Akademii Górniczej, z których część zmarła, zanim pod wpływem międzynarodowej presji oprawcy wypuścili tych, którym udało się przeżyć. Jako rektor AGH organizowałem w każdą rocznicę tego wydarzenia (6 listopada) uroczyste spotkania pracowników połączone z przypomnieniem wydarzenia (w którym zginął między innymi pierwszy rektor naszej uczelni, prof. Antoni Hoborski) i złożeniem kwiatów pod pamiątkową tablicą.
Mimo wysiłku nie udało mi się ustalić liczby profesorów po wojnie i w czasach PRL, ale wiem z własnego doświadczenia, że tym tytułem naukowym w tamtych czasach nie szafowano. Gdy w 1986 roku odbierałem w Belwederze mój tytuł profesorski, byłem szóstym profesorem tytularnym na moim wydziale, a był to wtedy największy wydział na AGH. Oczywiście na wydziale pracowało wielu moich kolegów, którzy mieli już habilitację, więc studentów miał kto kształcić. Ale żeby wydział mógł nadawać doktoraty - koniecznych było właśnie sześciu "profesorów belwederskich", więc mój bardzo wczesny awans (w momencie odbierania nominacji byłem najmłodszym profesorem w PRL!) pozwolił zachować ciągłość praw akademickich na wydziale, co było bardzo ważne. W efekcie gdy po wizycie w Belwederze przyjechałem do Krakowa - na dworcu czekał na mnie wiwatujący tłum pracowników i studentów mojej uczelni.
A dziś?
W 2001 roku było w Polsce 18.083 profesorów, a już w 2010 było ich 23.794. Dalszy wzrost był równie dynamiczny, na przykład w 2018 roku prezydent Andrzej Duda nadał 482 nowe tytuły profesorskie.
Cieszę się, że odchodzę na emeryturę, bo na szczytach polskiej nauki zrobiło się bardzo ciasno...
