Sieć tanich spożywczaków ma chrapkę na pomieszczenia, zajmowane dziś przez warszawskie kino z tradycjami (a wcześniej teatr). Powtórka z rozrywki: chyba każdy krakowianin pamięta jeszcze kino Wanda, którego miejsce zajmuje dziś supermarket o tej samej nazwie. Świat się niby nie zawalił - w centrum Krakowa zostało jeszcze trochę kin z bardziej ambitnym repertuarem, inne się reaktywują (choćby Agrafka w dawnym Paradoksie przy Krowoderskiej).Ale w sprawie Biedronka kontra Femina nie chodzi tylko o to, czy mieszkańcy Muranowa i okolic będą mieli gdzie oglądać filmy (bo przecież w okolicy jest jeszcze jedno kino, niemal za rogiem). To spór o to, jakiego miasta chcemy. Szczególnie ważny w Warszawie.
Stowarzyszenie społeczno-kulturalnych inicjatyw na Muranowie
Świadomie nie będę sięgać po argument, że budynek z kinem Femina to jeden z nielicznych ostańców w tej części miasta, niemal kompletnie zrównanej z ziemią, i że w Feminie, już w getcie otwarto teatr, w którym śpiewała m.in. słynna Marysia Ajzensztadt, nazywana "Słowikiem getta". To mało kogo, niestety, obchodzi, nie takie warszawskie zabytki trafiały już pod młotek, a wątek getta i pamięci związanej z żydowską historią interesuje tylko nielicznych, dla innych jest obojętny, lub wręcz drażni. Spójrzmy więc z szerszej perspektywy.
W dyskusji na Facebooku o Biedronce i Feminie jeden ze znajomych napisał: no i o co chodzi, sprawa podobna jak z wynajmem mieszkania, jeden chętny daje 1500, a drugi 2000, to chyba oczywiste, że wybieram drugiego. Otóż nie. Miasto nie jest prywatnym właścicielem, którego interesuje tylko nabicie kabzy i nikomu nic do tego, co robi z własnym mieniem. Miasto (w sensie: zarządzający miastem) zarządzają dobrem wspólnym i powinni mieć na uwadze wszystkie aspekty, które służą zaspokojeniu różnorodnych potrzeb zasiedlających je ludzi, że tak to sformułuję.
Ścierają się tu dwa podejścia do miasta. Zwolennicy pierwszego traktują je raczej jako dekorację, mało istotny dodatek do własnych aktywności. W dzień załatwiania spraw (a więc dobrze by było, gdyby w centrum znajdował się bank, poczta, centrum handlowe na szybkie zakupy, jakiś lokal, w którym można wypić równie szybką kawę, rozmawiając o interesach i szeroka droga, żeby nie stać w korkach jadąc do pracy samochodem). Wieczorem - jak sypialnię, zamykając się przed intruzami w czterech ścianach, najczęściej na strzeżonym peryferyjnym osiedlu. Brak kina czy klubokawiarni nie jest dla nich kłopotem, wszystkie atrakcje dzięki nowym technologiom mają przecież we własnym domu, zawsze można obejrzeć coś na DVD albo podjechać na seans do multipleksu. A weekend spędzić w jakimś innym, atrakcyjnym turystycznie mieście.
W modelu drugim, wyśmiewanym kiedyś jako archaiczny, miasto to wspólna przestrzeń, którą się współtworzy, w której można przyjemnie spędzać czas i gdzie chce się przebywać. Spacerować chodnikiem, jeździć rowerem bez obaw o własne życie, dotrzeć wszędzie komunikacją miejską. Zjeść niekoniecznie drogi obiad, pójść do kina, teatru, przysiąść w kawiarni i patrzeć na przechodzących obok ludzi albo spotkać się w klubie z przyjaciółmi. Porozmawiać ze sprzedawcą w lokalnym sklepie i kupić coś innego niż masowy produkt made in China oferowany w sieciówce. Poleżeć na trawie w parku, a nawet wypić tam wino (może być i z Biedronki, czasem dobre się tam trafiają).
Tak się składa, że mnie i moim znajomym bliższy jest ten drugi model, ale to oczywiście też żaden argument. To, co zwykle działa w Polsce, to porównania z zachodnią Europą, a więc: tamtejsze miasta również opowiedziały się za nim, nierzadko dochodząc do tego metodą prób i błędów, po wcześniejszym przetestowaniu modelu numer jeden. Wystarczy wizyta w nieodległym Berlinie. W efekcie widać tam odwrotny trend niż u nas: ludzie, którzy w poszukiwaniu "dobrego życia" powynosili się na zielone przedmieścia, teraz wracają do centrum, żeby mieć pod ręką wszystko, co potrzebne do takiej egzystencji i być tam, gdzie dzieje się najwięcej.
O ile w takich miastach jak Kraków przeróbka kina na supermarket (choć bezsensowna i niepotrzebna) to jeszcze nie dramat, bo wokół mnóstwo alternatyw, w Warszawie, pozbawionej centrum w tradycyjnym znaczeniu, wciąż jest ich zbyt mało. Śmiem twierdzić, że stąd tylu w niej zwolenników modelu pierwszego, przyznających, że gdyby mogli, przemykaliby przez stolicę z zamkniętymi oczami, bo przecież są w niej tylko dla pieniędzy.
Ale wcale tak przecież nie musi być.
Inaczej - jak zauważył ktoś przytomny w tej samej dyskusji na FB - przystanek Kino Femina trzeba by niedługo przemianować na przystanek Biedronka.
Każda metropolia ma taki Times Square, na jaki ją stać.