W dyskusji na Facebooku o Biedronce i Feminie jeden ze znajomych napisał: no i o co chodzi, sprawa podobna jak z wynajmem mieszkania, jeden chętny daje 1500, a drugi 2000, to chyba oczywiste, że wybieram drugiego. Otóż nie. Miasto nie jest prywatnym właścicielem, którego interesuje tylko nabicie kabzy i nikomu nic do tego, co robi z własnym mieniem. Miasto (w sensie: zarządzający miastem) zarządzają dobrem wspólnym i powinni mieć na uwadze wszystkie aspekty, które służą zaspokojeniu różnorodnych potrzeb zasiedlających je ludzi, że tak to sformułuję.
W modelu drugim, wyśmiewanym kiedyś jako archaiczny, miasto to wspólna przestrzeń, którą się współtworzy, w której można przyjemnie spędzać czas i gdzie chce się przebywać. Spacerować chodnikiem, jeździć rowerem bez obaw o własne życie, dotrzeć wszędzie komunikacją miejską. Zjeść niekoniecznie drogi obiad, pójść do kina, teatru, przysiąść w kawiarni i patrzeć na przechodzących obok ludzi albo spotkać się w klubie z przyjaciółmi. Porozmawiać ze sprzedawcą w lokalnym sklepie i kupić coś innego niż masowy produkt made in China oferowany w sieciówce. Poleżeć na trawie w parku, a nawet wypić tam wino (może być i z Biedronki, czasem dobre się tam trafiają).
O ile w takich miastach jak Kraków przeróbka kina na supermarket (choć bezsensowna i niepotrzebna) to jeszcze nie dramat, bo wokół mnóstwo alternatyw, w Warszawie, pozbawionej centrum w tradycyjnym znaczeniu, wciąż jest ich zbyt mało. Śmiem twierdzić, że stąd tylu w niej zwolenników modelu pierwszego, przyznających, że gdyby mogli, przemykaliby przez stolicę z zamkniętymi oczami, bo przecież są w niej tylko dla pieniędzy.
Ale wcale tak przecież nie musi być.
Inaczej - jak zauważył ktoś przytomny w tej samej dyskusji na FB - przystanek Kino Femina trzeba by niedługo przemianować na przystanek Biedronka.
Każda metropolia ma taki Times Square, na jaki ją stać.