Zawsze marzyłem o podróży do Las Vegas. Przed kilkoma laty w drodze na festiwal Burning Man w Nevadzie, zatrzymaliśmy się na noc w Reno, nazywanym małym Las Vegas. Noc i ranek, tylko kilkanaście godzin, duży niedosyt. Potem niezwykły tydzień na pustyni w Black Rock City, sen na jawie. Tam surrealizm stał się codziennością, a tolerancja i wzajemna życzliwość w czterdziestotysięcznej społeczności sięgnęła ideału.
Z każdym rokiem na Burning Man przyjeżdza coraz więcej ludzi, przed tygodniem aż 60 tysięcy. Przybyli z całego świata, również z Polski. Dokładnie teraz, od kilku dni dzieje się tam niewyobrażalny spektakl, trudny do opisania słowami, tym bardziej przez fotografa, nawet relacje dziennikarzy w internecie są tylko marną namiastką. Tak naprawdę warto przeżyć to zjawisko samemu choć raz w życiu, bo nawet najlepsza relacja, czy doskonały dokument filmowy nie przeniosą obrazu mnogości równolegle dziejących się zdarzeń, inwencji i skali wyobraźni uczestników, widoku instalacji artystycznych, wyrosłych na pustyni niewiadomo kiedy, zapachów, dźwięków, zabaw o świcie i zmierzchu, w upalny dzień i w chłodzie nocy, szczypiących od piasku oczu, niedospania... 4 września pustynia opustoszeje, kolorowe miasto zniknie, a na spękanej ziemi nie zostanie nawet jeden niedopałek papierosa. Przez rok zapanuje całkowita cisza, aż do ostatniego tygodnia sierpnia, kiedy to znowu w jeden dzień powstanie wielkie miasto, jak z kolorowego snu.
Tydzień temu, kiedy tysiące ludzi podróżowało przez Nevadę na festiwal Burning Man, jechałem przez Mazowsze na kolejną, sto trzecią odsłonę Galerii Bezdomnej do Radomska. Po drodze przystanek, nie w Reno, lecz w Las Vegas. W uroczym ogrodzie trafiłem na bar, nad którym górowała wielka, kolorowa, czytelna z daleka reklama, zachęcająca do spotkania z faraonem Amenhotepem III, wewnętrznie pustym. Sen na jawie, albo raczej na wuefemce.