Przyznam się od razu. To bynajmniej nie kolejna sentencja z podsłuchanych rozmów polskich polityków, tylko najkrótsze podsumowanie pierwszych trzech lat niepodległości najmłodszego państwa świata, Sudanu Południowego.
Ponieważ to nie tylko najmłodsze, ale też i jedno z najbiedniejszych państw - każdy musi się przygotować na spore wydatki.
Zaczyna się od wizy - o nią najlepiej postarać się w którymś z przedstawicielstw tego państwa. Najbliższe znajdziemy w Brukseli. Ja wybieram trochę inną drogę: niejako po drodze, na dodatek korzystając z pomocy polskiej ambasady, a nawet osobistego wstawiennictwa ambasadora RP w Addis Abebie, który tyle co złożył listy uwierzytelniające w Jubie, stolicy Południowego Sudanu. Zaopatrzony we wszelkie zaproszenia, ksera paszportu, dwa zdjęcia i list z naszej ambasady pewnie kroczę przed oblicze pięknej Pani Konsul. Dwumetrowa przedstawicielka plemienia Dinka uśmiecha się i nienaganną angielszczyzną strofuje mnie, że właściwie powinienem to załatwić u siebie, w Polsce, a nie tu, na szybko (wśród dokumentów jest też kopia biletu z wylotem do Juby za dwa dni).
No tak, ale nie macie ambasady w Polsce, nie daję za wygraną i słyszę dobrą radę, że gdzieś w pobliżu jest. Na szczęście po wspólnym ustaleniu, że lepiej już przylecieć do Addis czy Nairobi niż tłuc się do Brukseli oraz zainkasowaniu stu dolarów (a mówiłem, ze tanio nie będzie) wiza następnego dnia jest do odbioru.
Regularne połączenia do Juby obsługuje kilka linii lotniczych, głównie z krajów ościennych. Samo lotnisko przenosi nas w inna epokę. Mały, betonowy barak robi za salę równocześnie przylotów, odlotów i cały terminal. Obok buduje się jednak nowy International Juba Airport, więc za parę lat pierwszy kontakt z Sudanem Południowym będzie już inny.
Nie wiadomo tylko, czy uda się równocześnie zbudować kolejną setkę asfaltowych dróg. Dziś jest ich właśnie ok. stu kilometrów i kończą się dosłownie parę kilometrów za stołeczną Jubą. Za pieniądze USAID, agendy amerykańskiego rządu, który na dobry początek niepodległego państwa dał trzy lata temu 4 mld USD buduje się także w miarę przyzwoitą, utwardzoną i asfaltową drogę w stronę przejęcia granicznego z Ugandą. Reszta kraju, jeśli ma jakiekolwiek drogi, to zwykle są to okresowe szlaki, zresztą pozostałości z czasów kolonialnych i z okresu wspólnego, jednego sudańskiego państwa, gdzie chrześcijańskie południe walczyło z islamską północą. Podobnie jest z lotniskami. Betonowy pas w Jubie jest jedyny na jakim mogą lądować cywilne samoloty z większości normalnych linii lotniczych. Na prowincji lotniska to kawał ubitej czerwonej ziemi przystosowanej głównie do przyjmowania samolotów, latających pod egidą ONZ-owskiego programu humanitarnego.
Małe, niewygodne bombardiery i cessny wykonują na kilku trasach kilkaset kursów rocznie i jak podaje operator, lotnicza spółka DAC Aviation, tylko w ub. roku w samej Afryce obsłużyły ponad 350 tys pasażerów. Znowu przekonuję się, że nie jest tanio - za lot do pobliskiego Rumbek (drugie, może trzecie co do wielkości "miasto Sudanu Południowego, ok 450 km na północ od Juby) płacę okrągłe 200 USD. Za każdym razem (a widziałem to czterokrotnie) zmierzając do samolotu mijamy majestatycznie stojący w centrum lotniska samolot South Supreme Airlines, pierwszy i jedyny tak duży samolot nowych, państwowych linii lotniczych. Niestety, jak twierdzą miejscowi, a więc lepiej poinformowani, nikt nie widział go w powietrzu.
Jeśli musisz (a zwykle tak jest) spędzić w Jubie noc, czeka cię twarde zderzenie z rzeczywistością. Ponieważ w hotelach nocują głównie ekspaci i pracownicy różnych międzynarodowych organizacji, ceny zaczynają się od ok 120-150 USD za hotel, który można określić po europejsku jako klasę turystyczną, aż po 300 USD jeśli ktoś koniecznie przyjechał tu aby zaznać afrykańskiego luksusu.
Zresztą niemal wszystko jest z importu: ugandyjskie ciuchy sprzedawane na straganach, materiały budowlane z Kenii, dowolna ilość chińskich, elektronicznych gadżetów i indyjskich lekarstw. Trochę lepiej jest z jedzeniem, no chyba, że jesteś białasem - wtedy przygotuj się, że 10 dolarów starczy na krakersa i jakiś "międzynarodowy" napój w stylu coli czy innego 7up.
Co ciekawe, choć angielski jest oficjalnym językiem tego kraju to bardzo popularne jest używanie w odniesieniu do "białych" określeń w języku Dinka lub po arabsku. Człowiek słysząc o sobie, że jest "kawaja" (czyt. Kawadźia) od razu poznaje swoje miejsce w szeregu. Kawaja to zarówno biały jak i bogaty, a na dodatek kiedy mówi to dorosły to jeszcze mimiką dodaje, że jesteś kandydatem do zrobienia przez niego dobrego, ale jednostronnie, interesu. Podobnie potraktują cię bodo-bodo, czyli młodzi chłopcy zapewniający w obrębie miasta motocyklowe taxi. Umawiają się na podrzucenie za parę dolarów (1 USD to równowartość 4 SSP, czyli funtów południowosudańskich), ale gdzieś po paru kilometrach zatrzymają się i jak nie dopłacisz to zwyczajnie dalej nie pojadą.
W Południowym Sudanie właściwie dobrze, czyli totalnie na liberalnych zasadach działa tylko rynek sieci komórkowych. Najpierw zapóźnienia cywilizacyjne a potem wojna domowa właściwie pozbawiła tę część świata tradycyjnej telefonii. Dzięki temu o względy 10 mln Sudańczyków walczy cenami i usługami już 5 operatorów, a internet "z powietrza" skutecznie pomaga przejść do porządku dziennego nad nieistniejącą de facto resztą tzw. cywilizacyjnej infraktustruktury.
3 lata temu władze nowego państwa zapowiadał stworzenie nowego, młodego narodu pełnego nowego ducha. Dziś oficjalnie państwo Sudan Południowy faktycznie istnieje. Nowego kraju, w sensie mentalnym i cywilizacyjnym jeszcze nie ma. Naród dalej składa się z walczących z sobą plemion. Wysocy, dumni i dominujący Dinkowie za bardzo nie chcą ustępować. Mają swojego prezydenta, kontrolują wojsko i rząd. Na prowincji jednak specjalnie nikt się tym nie przejmuje. Ale Dzień Niepodległości świętują zgodnie wszyscy.