Najpierw był zarzut, że w sprawie aborcji na swoim blogu nie zabieram głosu (choć uczyniłem to dość wyraźnie zarówno w autorskim programie w TVN24BiS jak i na fejsbukowym profilu). Potem pytania czy w niedzielę czytałem „list Episkopatu” i co o nim sądzę. Wreszcie przyszło zaproszenie do rozmowy z jedną z organizatorek „spontanicznej” zadymy w kościele św. Anny, które przyjąłem bo liczyłem, że czegoś się dowiem o intencjach tych osób, zwłaszcza że na nagraniu udostępnionym przez gazetę.pl przerywająca mszę pani wydawała mi się jakoś dziwnie pobudzona i niezbyt przekonywująca. Na końcu przez jednych (fakt, czasem lekko prześmiewczo) zostałem uznany za wojującego ortodoksa, przez innych za przykład fundamentalisty, który nawet uśmieszkiem potrafi dyskryminować kobiety, bo przecież jest - niezależnie od poglądów - gościem prosto z ciemnogrodu, osobnikiem nienawidzącym kobiet (zwłaszcza „wyzwolonych”). Zatem teraz czas na kilka wyjaśnień:
Po pierwsze zacznijmy od najczęściej podnoszonej sprawy, czyli mitycznego mieszania się Kościoła do polityki w kontekście prawa chroniącego życia. Zarzut, że Kościół „uprawia jakąś politykę” w tym zakresie jest tak niedorzeczny jak podejrzewanie o niecne zamiary lobby matematyków upierających się przy twierdzeniu, że dwa razy dwa jest cztery. Każdy kto ma choć odrobinę poczucia kontaktu z rzeczywistością wie, że Kościół ludzkie życie traktuje od zawsze jako sprawę fundamentalną i tak naprawdę na gruncie przyjętych zasad i norm moralnych nie ma tu żadnej możliwości kompromisu. Dodam od razu, że podzielając ten punkt widzenia dostrzegam także pewna różnicę a nawet dysonans poznawczy kiedy swoje przekonania muszę odnieść do obowiązującego prawa. To czasem może być niedoskonałe (zwłaszcza z mojego, religijnego punktu widzenia) ale wcale nie zwalnia mnie to z wymagań jakie stawia mi moja wiara. Prawo świeckie, powtórzę to jeszcze raz, bywa i jest niedoskonałe a ponieważ żyjemy w państwie świeckim muszę czasem akceptować jego „niedoskonałość” przypominając jak - moim zdaniem – być powinno. I tak właśnie czyni Kościół. Czy dla konkretnych polityków zabrzmiało to jako swoiste „sprawdzam” tego nie wiem, choć mam wrażenie, że biskupi omamieni różnymi „prezentami” jakie otrzymali od nowej władzy postanowili jej przypomnieć, że liczą się także (a może przede wszystkim) sprawy fundamentalne. I faktycznie, tu jest (trochę) polityki.
Druga sprawa to kwestia odczytywania tego oświadczenia w kościołach – sam tego nie zrobiłem ale znowu nie na zasadzie buntu, ale z faktu przebywania poza Polską. Jednocześnie uważam, że treść owego oświadczenia (podkreślam, oświadczenia, nie było zatem żadnego listu!) Prezydium Episkopatu (czyli gremium, którego rolę moglibyśmy porównać w języku świeckim do czegoś na kształt „zarządu”) zanim trafiła na biurka proboszczów została tak szeroko nagłośniona, że Kościół nawet gdyby chciał i wszystko dobrze zaplanował nie mógłby sobie wyobrazić lepszej akcji promocyjnej tych kilku zdań. Z doświadczenia (może i niezbyt długiego, bo zaledwie 25-cio letniego) wiem, że odczytywanie różnej treści listów i oświadczeń podczas niedzielnej mszy św. zwykle jest kontrefektywne i lepiej powiedzieć o ich treści dwa słowa w ogłoszeniach odsyłając do publikacji źródłowej niż zanudzać wiernych często mało komunikatywnym językiem takich dokumentów. Ale i tu trudno czynić komuś zarzut, że w katolickiej świątyni duchowny czyta tekst przysłany przez jego przełożonych. Miejmy umiar w stawianiu zarzutów, zwłaszcza kiedy stają się elementem jakiegoś theatrum absurdum.
I na koniec kwestia niedzielnej prowokacji, czyli o tym, że nie zawsze vox populi to vox Dei. Pierwsze wrażenie po obejrzeniu filmików z „wyjścia kobiet” z polskich kościołów wzbudziły we mnie przede wszystkim uczucie żalu. Pomyślałem, że jeśli to odruch szczerego sprzeciwu kogoś, dla kogo Kościół jest już tylko i wyłącznie elementem politycznej gry to przecież także nasza porażka: księży, aktywistów katolickich, nawet wspólnoty wiernych. Oczywiście, fakt, że przynajmniej część z tych pań kościół zna jedynie z widzenia i być może była tam pierwszy (przynajmniej od bardzo długiego czasu) raz trochę osłabia siłę ich argumentów, ale „obrazki poszły w świat”. Zapomniano tylko o tym, że każdy ma prawo do zademonstrowania swoich racji pod warunkiem, że nie przeszkodzi to innym. I tu mój sprzeciw wobec akcji grupy feministek, których filozofię działania i ideowy przekaz najlepiej pokazuje zachowanie i zakres haseł wykrzyczanych przez panią z bardzo charakterystyczną fryzurą (przez co łatwo było ja zapamiętać), okazało się, że chodziło o zwyczajna zadymę i prymitywną manifestację. Liczyłem, że czegoś więcej dowiem się od organizatorki protestu podczas dyskusji w programie Andrzeja Morozowskiego. Niestety, monolog tej pani nie dał mi na to szansy. Lawina komentarzy w internecie pokazały, że nawet osoby nieprzychylne stanowisku Kościoła uznały to za „przekroczenie wszelkich granic”, „wyrządzenie krzywdy sprawie” i ostateczne „ośmieszenie środowiska feministycznego”.
I na koniec gorzka refleksja - jeśli w takich okolicznościach awansowałem do miana „ortodoksa” czy „fundamentalisty” to dla mnie ani żadna obelga, ale tez żadna zasługa. Jeśli cała ta historia o czymś mówi to jedynie o poziomie publicznej debaty i łatwości etykietowania każdego, kto w niej występuje.