Czasem człowiekowi potrzebna jest butla z tlenem, innym razem wystarczy otworzyć okno, a najlepiej okno i drzwi, żeby zrobić lekki przeciąg. I nagle możesz głębiej odetchnąć.
Tak właśnie widzę papieską pielgrzymkę. Komu potrzebna była butle dostał solidna dawkę ożywczego tlenu, każdy kto nie miał uprzedzeń czy zwyczajnej złej woli mógł otworzyć oko i …słuchać.
Franciszek za każdym razem konsekwentnie używał języka pozytywnego, wręcz symbolicznego. Mówił nie tyle do jakiejś zbiorowości czy nawet wspólnoty ale niemal dosłownie bezpośrednio do każdego z osobna. Zrozumiale, bez teologicznej sztampy i filozoficznych konstrukcji, w których gubi się często to co najważniejsze.
Dlatego kiedy padały trudne słowa o sensie życia i śmierci zapadało niezwykłe milczenia a kiedy oczekiwał odpowiedzi słyszał jasne i wyraziste deklaracje. Nie opowiadał żartów i nie udawał, że potrafi znaleźć lekarstwo na każde zło (kto sobie mógł jeszcze niedawno wyobrazić papieża, który na niektóre pytania nie umie dać szybkiej odpowiedzi!) i pomimo tego porywał tłumy. A nawet poruszał serca niewierzących nie mówiąc już o tych stojących „lekko z boku”.
Kluczem do tego sukcesu był język jakim się posługiwał: symboliczny i ewangeliczny zarazem, bez grama kościelnej nowomowy. Niektórzy (zwłaszcza katoliccy) dziennikarze otwarcie kwestionowali tę Franciszkową pedagogikę: jak tak można! Ani razu nie użył słowa grzech, nie nakazał iść na mszę! Nie potępiał ani nie krytykował. Na dodatek kiedy mówił o ochronie ludzkiego życia nie było nic o cywilizacji śmierci ani czyhających na każdym kroku niebezpiecznych pułapkach zakładanych przez wrogów Boga i religii.
Cóż, gdyby ci krytyce więcej znali duchowość założyciela Jezuitów (a Franciszek jest jak się okazuje bardzo wiernym synem św. Ignacego z Loyoli) wiedzieliby, że źródło tego stylu odwołuje się do tzw. teologii pozytywnej wedle której należy najpierw budzić wiarę a nie dostarczać argumentów do polemiki.
Taki język może być trudny do zaakceptowania zwłaszcza przez tych dla których wiara często sprowadzona jest jedynie do rytuału. Dlatego Franciszek radził młodym (ale czy tylko im?) żeby nigdy nie rzucali ręcznika przed walką ale za to koniecznie zeszli z wygodnej kanapy, ubrali buty i zaczęli grać w podstawowym składzie zamiast siedzieć „na rezerwie”. A do tego doszło jeszcze to „dotlenienie” Kościoła, tak bardzo potrzebne także i w Polsce gdzie smog przeciętności i szarości przyzwyczaił nas już do tego, że „jakoś to jest”.
Za chwilę nasz Gość wróci do Watykanu, pielgrzymi rozjadą się do domów, wrócą do swoich krajów na pewno chwaląc nas za to jak fantastycznie było w Polsce. Ale - paradoksalnie - choć mamy się z czego cieszyć nie można poprzestać na słodkim samozadowoleniu.
Proste, bezpośrednie i szczere słowa Franciszka są niczym zadanie domowe. Do odrobienia. Najlepiej przy szeroko otwartym oknie.