Nie wiem, jakie były rozmowy między moim kolegą i przyjacielem Szymonem Hołownią a ostatnimi wydawcami i naczelnymi tygodników, w których pisał. Nie za bardzo mnie to nawet interesuje. Wiem natomiast, że Szymon z obu pism odszedł, a dokładniej podziękowano mu za jego jednoznaczną, radosną i bardzo wyrazistą twórczość.
Wiem też, że kiedy wydawca/naczelny decyduje się na zaproszenie kogoś do grona felietonistów musi zakładać, że osoba piszącego nie tylko nie musi, ale wręcz często będzie się zdecydowanie różniła w opiniach i poglądach z tzw. redakcją i jej „naczalstwem”. To właśnie dzięki temu czytelnik może być zaskakiwany i otrzymywać zupełnie inne spojrzenie na sprawy i tematy, o których się mówi i żywo dyskutuje.
Oczywiście, warto zauważyć dla kogo i obok kogo człowiek się pojawia i pod czym ostatecznie podpisuje. Dlatego rozumiem doskonale ten moment zwykłego ludzkiego zdenerwowania, kiedy o zdjęciu Twojego tekstu z powodów ideologicznych dowiadujesz się od znajomych, bo naczelny nie miał nawet odwagi zadzwonić i przedstawić swoje racje. Zamiast tego pani wydawca publicznie pouczyła Szymona, kto i na jakich zasadach mógł zostać „ich” redakcyjnym kolegą. Przyznam, zrobiła to w iście rewolucyjnym stylu: ruki pa szwam i do kąta, ciemnogrodzki i świętobliwy katoliku!
Zdziwiłbym się, gdyby Szymon zachował się inaczej niż zrobił. Naczelny Newsweeka dokładnie opisuje tło rozstania z poprzednim tygodnikiem opinii, historię te znam z nieco innego punktu widzenia i może lepiej, jeśli swoje zdanie wyrazi publicznie sam zainteresowany, oceniając czy tak było, czy nieco inaczej. Inna sprawa, że wspominany przez T. Lisa tekst o dzieciach księży był w moim przekonaniu zwyczajnie nieuczciwy, co oczywiście nie musi oznaczać, że fakty tam podane były nieprawdziwe. Podobnie oceniam pozostałe teksty „kościelne”, w których specjalizuje się ostatnio Newsweek, ale nie o to tu chodzi.
Historia odejścia Szymona, zwłaszcza z Wprost, pokazuje jednak zupełnie nowe zjawisko: oto szefowie gazety/tygodnika uzurpują sobie prawo do tego, co może, a czego nie może przeczytać na ich łamach czytelnik, ale wręcz do oceniania poglądów swoich autorów. Dlatego zarzucam części szefów polskich mediów stosowanie w praktyce zasady ciuius regio eius religio. W naszej polskiej rzeczywistości można to tłumaczyć tak: kogo władza w… – tu proszę wpisać właściwie każdy z tytułów) – tego religia, a dokładnej prawo do określania i wyrażania poglądów. Zasada w swoim oryginalnym brzmieniu i zamiarze miała być panaceum na zgodę po wojnach religijnych, a stała się de facto najbardziej antywolnościowym prawem, które podzieliło na wieki Niemcy pod względem religijnym właśnie.
Tego samego chce dziś w Polsce spora część wydawców, zarówno z prawa, jak i lewa. Uznają „swoje” poglądy z jedynie słuszne i ważne. Komu się nie podoba - won. Oczywiście nie musi to oznaczać, że piszący katolicy są w jakiś nadzwyczajny sposób prześladowani. Raczej znajdują się w potrzasku.
Paradoksalnie uzmysłowiłem sobie niedawno, że najchętniej czytam o religii i Kościele w lewicowym tygodniku, jakim jest Polityka, co nie znaczy, że się z wszystkimi tezami np. Adama Szostkiewicza zawsze zgadzam. Tylko, że w przeciwieństwie do „ekspertów” od Kościoła i religii z innych czołowych tygodników wiem, że autor Polityki po prostu wie, o czym pisze i mimo swoich poglądów potrafi spojrzeć na temat bez ideologicznej zaciętości. Niestety, czytając właściwie wszystko, co ukazuje się na polskim rynku prasowym, takich refleksji mam coraz mniej. Tyle o mojej opinii jako „odbiorcy” mediów. Kiedy staję się autorem, sam muszę zadecydować, czy pojawienie się mojego tekstu w danym piśmie przyniesie więcej korzyści czy szkody. Ale w pewnym stopniu tak było zawsze, może teraz jest coraz częściej zwyczajnie trudniej.