Filozof, publicysta, profesor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora
Nieporozumienia w sprawach nauki. Pisze on między innymi o pozbawieniu autonomii uczelni, która nadzorowana jest przez urzędników, tak jakby urzędnicy, a nie specjaliści z danej dziedziny, wiedzieli lepiej jak uczyć danego przedmiotu. Narastająca sprawozdawczość, dokumentowanie już nie tylko wiedzy, ale tak zwanych „kompetencji” oraz „umiejętności społecznych” - wszystko to nauczyciel akademicki ma wywoływać w studencie - a następnie wykazywać na papierze, poprawnie wykazywać, jakie efekty osiągnął. Musi więc dowieść, że student uzyskał wypisaną w rozporządzeniu ministerialnym daną umiejętność i społeczną kompetencję. Jeśli tego nie zrobi, przyjdzie dajmy na to za cztery lata kontrola, sprawdzi papiery (stosy papierów)... i może być krucho. Super-władza komisji akredytacyjnej nad wydziałami, które można zamknąć wykazując dowolne uchybienia, będzie teraz rozciągnięta do absurdu. Jedynie tony papierów mogą nas uratować.
Trzeba scholastycznej ekwilibrystyki, żeby odróżniać wiedzę od umiejętności, a już zmieniać postawy społeczne studentów - to dopiero szalona idea upupiającego wychowania. Jakby uczelnia była Instytutem Kształtowania Słusznych Kadr, jakimś seminarium duchownym, dziwacznym organem formacji przedszkolnej – opisanym drętwym języku nowomowy - a nie miejscem zdobywania wiedzy.
Werbalność rozróżnień wiedzy i umiejętności jest uderzająca. Weźmy pierwszy z brzegu przykład rozporządzeń ministerialnych:
Wiedza
Student „zna i rozumie podstawowe metody analizy i interpretacji różnych wytworów kultury właściwe dla wybranych tradycji, teorii lub szkół badawczych w zakresie dziedzin nauki i dyscyplin naukowych, właściwych dla studiowanego kierunku” (H1A_W07)
Pierwsze, co rzuca się to niegramatyczność i niejasność wypowiedzi. Zdanie to opisuje wiedzę, którą ma posiąść humanista. Jest to wiedza, która nie jest umiejętnością, skoro umiejętności pani minister odróżnia od wiedzy. A jednak łatwo przerobić ten opis wiedzy na opis umiejętności:
Student „umie posługiwać się podstawowymi metodami analizy i interpretacji różnych wytworów kultury właściwe dla wybranych tradycji, teorii lub szkół badawczych w zakresie dziedzin nauki i dyscyplin naukowych, właściwych dla studiowanego kierunku”.
Rozróżnienie jest biurokratyczną fikcją, zwiększającą znacząco zakres sprawozdawczości. Tymczasem przynajmniej od czasów Sokratesa wiemy, że znajomość tematu jest umiejętnością posługiwania się nim.
Umiejętność
Oto cytat z ministerialnej umiejętności humanistycznej:
Student „posiada podstawowe umiejętności badawcze, obejmujące formułowanie i analizę problemów badawczych, dobór metod i narzędzi badawczych, opracowanie i prezentację wyników, pozwalające na rozwiązywanie problemów w zakresie dziedzin nauki i dyscyplin naukowych, właściwych dla studiowanego kierunku studiów” (H1A_U01)
Zobaczymy, że niczym to się nie będzie różnić, gdy powiemy:
Student „posiada podstawową wiedzę na temat metod badawczych obejmujących formułowanie i analizę problemów badawczych, dobór metod i narzędzi badawczych, opracowanie i prezentację wyników, pozwalającą na rozwiązywanie problemów w zakresie dziedzin nauki i dyscyplin naukowych, właściwych dla studiowanego kierunku studiów” (H1A_U01)
Nie istnieje pogłębiona wiedza, bez umiejętności jej użycia. Wiedza jest umiejętnością, a umiejętność jest działaniem zgodnym ze sztuką. Wiedza jest sprawnością, właśnie wiedza jest umiejętnością. Na polskich uczelniach uczyło się studentów metodologii ich specjalizacji bez zbędnego rozróżniania na wiedzę i umiejętności. Tkwi w tych rozróżnieniach szkodliwy błąd antropologiczny: wypreparowuje się wiedzę ze świata ludzkiego, z jego życia. Nabywanie wiedzy przestaje być rozumiane jako nabywanie doświadczenia, przemiany własnej osobowości, ludzkiego dojrzewania, stawania się w pełni człowiekiem (w miarę oczywiście możliwości).
To niezrozumienie czym jest pogłębiona wiedza zniekształca perspektywę edukacyjną. Poniża się wiedzę czyniąc z niej jakąś pamięciówkę, coś co nie daje żadnych umiejętności ani kompetencji. Tymczasem rzetelne zdobywanie wiedzy jest zarazem zdobywaniem umiejętności jest zarazem postawą społeczną, bo intensywna praca jest tożsama ze świadomością wagi wiedzy i docenieniem rzetelności pracy.
Podział wprowadzony przez minister Kudrycką, stosujący fałszywe kryteria, poniża godność poznania dla niego samego, badania prawdy. Wszystko mierzy się miarą wytwórczości. Poniżony zostaje w ten sposób uniwersytet i jego powołanie. Pisał trafnie prof. Jan Woleński, komentując wystąpienie prezydenta Komorowskiego na otwarciu roku akademickiego Uniwersytetu Jagiellońskiego, który wygłosił pochwałę ponoć wprowadzanego ducha konkurencji, współzawodnictwa, i rywalizacji na uniwersytecie. Woleński zwrócił uwagę, iż nauczyciel akademicki ślubuje uroczyście zasadę poszukiwania prawdy, a nie rywalizacji. Jedno z drugim ma często stoi w sprzeczności. Plus ratio quam vis – to hasło Jagiellonki. Zrozumienie, a nie zwycięstwo jednego nad drugim.
Podział na wiedzę i umiejętności jest zbędny w naukach, których istotą jest rozumienie. Od Arystotelesa mamy podział na nauki teoretyczne i praktyczne. I tak architektura jest umiejętnością budowy domu, jest więc nauką praktyczną, natomiast matematyka, fizyka, etyka to nauki teoretyczne, bo ich istotą jest poznanie prawdy, a nie zdobycie umiejętności działania zewnętrznego. Jest więc oczywiste, że chirurg czy chemik muszą posiąść umiejętności nie tylko czytając książki. Jednak oczywistość oczywistości tej oczywistości czyni ministerialne podziałki czym całkowicie zbędnym.
Rozbudowana sprawozdawczość, dokumentowanie osiągniętych celów jest patologiczną biurokracją. Zaczyna to przypominać działanie prokuratora, czy ministra, który protokołuje wszystkie wykonywane czynności. Protokołować będzie trzeba także każde posunięcia akademickie studenta. Musi pisać ile godzin siedział w bibliotece, ile przy komputerze, jak długo myślał nad tematem, ponieważ do kilkudziesięciu godzin wykładu sprawozdawczość wymaga udokumentowania kilkuset godzin pracy własnej studenta. Student więc wypełnia kwit, by wyszła odpowiednia ilość godzin... Protokołowane będą musiały być egzaminy, albo nagrywane, archiwizowane wszystkie testy, Wszystko! Uczelnie sprowadzone do wyrabiaczy ministerialnych instrukcji, muszą tworzyć olbrzymie archiwa. Nierealność wszystkich tych instrukcji sprawia, iż rozwinąć się musi fikcja uczelniana.. Idzie za tym demoralizacja, upadek ducha Akademii... który i tak nie jest dziś najwyższy.
Na jakość wydziału nie wpływa urawniłowka ministerialnych dyrektyw. Rosnąca lub słabnąca jakość jest wypadkową wielu czynników wewnątrzśrodowiskowych. Pisał o tym prof. Walicki. A studenci głosują „nogami”. Sami wiedzą najlepiej, gdzie można się czegoś nauczyć, a gdzie można poudawać, że się uczy. Do tego nie potrzeba kagańca ministerialnej administracji. Jedynie, czego potrzeba, to równości startu dla wszystkich. Stąd potrzeba powszechnej opłatności za studia, także państwowe. Prywatne bowiem nie mogą konkurować jakością, skoro państwowe za darmo.
Tu także jest kwestia rzeczywistych nakładów finansowych, o czym pisał barwnie prof. Walicki. Nasz priorytet dziś to rozrywka i wygoda, stadiony i autostrady: chleb i igrzyska. Uczelnie pozostaną na końcu kolejki. Nie będzie z tego skoku cywilizacyjnego. Same autostrady nie wystarczą.
Przejdźmy do kompetencji społecznych:
Student „rozumie potrzebę uczenia się przez całe życie” (H1P_K01).
Czy to jest kompetencja społeczna? Czy nie raczej świadomość ograniczoności własnej wiedzy, rozwoju badań, kłopotów z pamięcią. Zasadniczy problem tkwi jednak w innym miejscu: wykładowca w swojej sprawozdawczości musi wiarygodnie udowodnić, że student „rozumie, że ma się uczyć całe życie”. Jak to udowodnić, może poprosić studenta, by złożył takie oświadczenie. Może śledzić jego życie po ukończeniu studiów. To iluzja, wyobrażenie, że wykładowca ma magiczną władzę nad studentem. Znów fikcja sprawozdawczości na miarę radzieckich i peerelowskich cudów statystycznych wydobycia i produkcji.
Inny smakowity kąsek: Student „potrafi odpowiednio określić priorytety służące realizacji określonego przez siebie lub innych zadania” (H1P_K03).
Ta banalność obezwładnia. Przecież takie rzeczy potrzebne są na co dzień w życiu, codziennie określamy priorytety, rozróżniamy cele od środków. Studiom nic do tego. Można tego nie umieć po studiach, trzeba to umieć bez studiów, żeby przeżyć.
Kolejny cytat z obfitej listy: Student „uczestniczy w życiu kulturalnym, korzystając z różnych mediów i różnych jego form”.
To można by sprawdzić przy pomocy oddawania do archiwizacji w dziekanacie wykorzystanych biletów do teatrów, kin, może nawet z piłkarskich meczy. To nie żart. Tak będziemy musieli robić, poważnie mówię, bo jak inaczej to wykazać, gdy przyjdzie kontrola z państwowej komisji akredytacyjnej.
Student „prawidłowo identyfikuje i rozstrzyga dylematy związane z wykonywaniem zawodu” (H1P_K04).
Jak student się zna na zawodzie, a więc ma wiedzę, która jest tym samym co umiejętności, to będzie umiał poruszać się po przedmiocie, i rozwiązywać jego dylematy. Rozporządzenie pani Kudryckiej ciągle mówi to samo innymi słowami.
Student „ma świadomość odpowiedzialności za zachowanie dziedzictwa kulturowego regionu, kraju, Europy”.
Tu z kolei mamy przypadek odpychającej nowomowy. Styl tych wytycznych przypomina osławione niegdyś uczelniane szkolenia wojskowe. Urzędniczy, biurokratyczny język chce się narzucić uczelniom. A ponieważ język rządzi myśleniem, chce się w swej bezmyślności zmienić atmosferę duchową uczelni ze „świątyni wiedzy” na kafkowski urząd (żeby to był kafkowski, to jest mierny peerelowski potworek). Chce się programować umysły pracowników nauki, by uczynić z nich funkcjonariuszy podległych ministerstwu, brnących przez gąszcz przepisów porównywalnych ze zdobywaniem europejskich grantów. Najwyższą wartością są papiery, to czy wykład jest ciekawy, czy wykładowca jest przygotowany i kompetentny przestaje istnieć jako problem.
Biurokracja i jej mentalność zabija duszę nauki. Otwartość umysłu, pomysłowość, twórczość – to wszystko są rzeczy obce urzędniczej samoświadomości, nieparametryczność talentu pedagogicznego, czy badawczego, tego wszystkiego nie przewiduje biurokratyczna nadbudowa. Liczy się porządek w papierach.
W PRL-u uczelnie także uczyły matematyków, fizyków, filozofów, polonistów, historyków. Był absurd komunistycznej poprawności, ale swoboda merytoryczna była nierzadko większa, niż dziś, kiedy wszystko, co mamy robić na uczelni dyktuje minister. Biednego komunistycznego państwa nie było stać na tak rozbuchaną biurokrację.
Pani minister Kudrycka i pan premier Tusk zabijają obecnie polską naukę. Pan Tusk pewnie nieświadomie, bo może nie orientować się w istocie problemu, jak to było w przypadku AKTA. W tekście prof. Walickiego widać wyraźnie jak wprowadzane reformy odstają od tego, co efektywne na świecie. Nie da się stworzyć dobrego środowiska naukowego przez zwiększanie ciał kontrolnych, sprawozdawczości, dokumentowania każdego studenckiego poruszenia długopisem, lub klawiaturą komputera. Niespodziewanie zaczyna żyć wśród nas zapomniany już trochę świat fikcji biurokratycznej produkowania papieru dokumentującego wykonanie tego, czego wykonać się nie dało. Niby liberalny rząd Tuska tworzy regulacje, których by Orwell nie wymyślił.
Gdzie tkwi istota błędu? Otóż rząd nie wykonał pracy badawczej, o charakterze wolnej od uprzedzeń jakościowej obserwacji rzeczywistego funkcjonowania uczelni. Nie zidentyfikował barier rozwojowych, a zamiast tego postanowił przewrócić system, uznając go za z gruntu zły, niereformowalny. Zamiast precyzyjnych korekt, mamy przewrót, który niczemu nie służy. Przewrót biurokratyczny, odgórny, tworzący chaos wewnętrzny, pogardę studentów i wykładowców dla systemu funkcjonowania uczelni. Nie można zniszczyć całego środowiska, uznając je za z gruntu zepsute, przewracając wszystkie mechanizmy działania. Nie rozumie się, że każdy organizm społeczny, obyczaj edukacyjny, wypracowane doświadczenie funkcjonowania w danym systemie, jest jakością, której nie należy łatwo niszczyć. Zamiast zidentyfikować bariery blokujące rozwój i dokonywać trafnych korekt – wszystko ma przejechać walec reformy.
Zamiast dać więcej swobody uczelniom, ciągle się ją ogranicza. Narzucenie podziału studiów na licencjackie i magisterskie, być może dobre w USA (choć może niekoniecznie?), pisze o tym prof. Walicki, w naszym kraju obniża średnią jakość edukacji. By zostać socjologiem nie wystarczy trzy lata studiów licencjackich, albo dwa lata studiów magisterskich. Potrzeba systematycznej edukacji pięcioletniej. Takie są nasze doświadczenia, praktyka, która się sprawdziła, bo przecież raczej dobry poziom socjologii w Polsce. Dotyczy to wielu innych przedmiotów.
Podstawowym czynnikiem wyznaczającym jakość uczelni powinny być decyzje studentów wybierających daną szkołę. A więc opinia! Jedne uczelnie mają dobrą opinię, i tam startują najlepsi, a inni gorszą. Tylko że wtedy wszystkie uczelnie muszą być płatne (choćby w dostępnym dla dużej części studentów zakresie), by nie decydował zbyt mocno czynnik finansowy. Czy nie tak jest w naszym ukochanym USA. Jeśli uczelnia chce być mierna, niech będzie (do pewnych granic). Wyrobi sobie opinię miernej, nikt tam nie będzie studiował, albo ci, którzy ją skończą będą po studiach w takiej sytuacji, jakby nic nie skończyli. Do tego jednak potrzeba deregulacji zawodów, by się nie okazało, że na przykład w pomocy społecznej może pracować tylko licencjat, albo magister, który skończył kierunek pomocy społecznej, itp. Fikcja biurokratyczna tworzy fikcję, o której się ministrowi Gowinowi nie śniło.
Walka o dodatkowe pieniądze z ministerstwa jako pomysł na urynkowienie uczelni jest kolejną karykaturą. Robi to liberalny rząd! Zapytajmy czy rynek to zabieganie o ministerialne dotacje, gdzie jedni drugim przyznają coś na podstawie niewątpliwie bezstronnych decyzji. Czy nie na tym polega liberalizm gospodarczy, że pozbawia się państwa wpływu na przedsiębiorstwa, i odpowiednio, przy zachowaniu wszystkich różnic, ogranicza się wpływ państwa na uczelnie?
***
Widać obecnie jak wielka jest siła oporu grupy zawodowej lekarzy i farmaceutów. Skutecznie mogą przeciwstawiać się absurdom ministerialnych rozwiązań, włącznie z obciążaniem ich finansowo za błędy niezawinione. W tym świetle dostrzec możemy słabość środowiska akademickiego. Jesteśmy jak naród rosyjski, o którym mówi się, że pogodzony jest ze swoim losem. Co władza nakaże... nic poradzić nie możemy. Pomstować na radach wydziału, to jedyne odruchy oporu.
Poniża się dziś Akademię, robi z niej monstrum implementacji biurokratycznych dyrektyw. Poniża się wiedzę. Sprzeczne jest to z naszą kulturą i tradycją, dla której uniwersytet był miejscem poszukiwania prawdy, a nie fabryką produkcji zestandaryzowanej jakości absolwentów.
Skutkiem całej reformy minister Kudryckiej jest sianie nieufności do pracowników nauki, przekonanie, że tylko mechanizm kontrolny potrafi wytworzyć jakość. A on nie potrafi tworzyć jakości, tylko papierkową fikcję, demoralizację, i upadek jakości. Tam, gdzie nie ma wolności, gdzie nie rządzi merytoryczny sens i kompetencja, ale rozbudowana sprawozdawczość, nie ma wolnej myśli.
Istotą reformy miało być nastawienie działań uczelni na cele, myślenie o tym, co chcemy osiągnąć. I słusznie. Metodę jednak przyjęto mechanicystyczną, bez-celowościową, wrogą wszelkiemu twórczemu myśleniu. Tekst Walickiego, jego opis funkcjonowania uczelni amerykańskich, jest dobrym tłem dla tej konstatacji.