Tomasz Lis zdaje się sugerować, że nijaki Pan Joachim, choć w ogóle nie powinno się go pokazywać, będzie pokazywany także przez Tomasza Lisa, ponieważ ludzie chcą go oglądać. Albowiem 30 proc. społeczeństwa myśli tak jak on i chce się z nim zgadzać wsłuchując się w jego wypowiedzi, wpatrując się uważnie w mimikę jego twarzy.
Filozof, publicysta, profesor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora
Otóż ta teza wymagałaby kilku rozróżnień.
Po pierwsze 30 proc. społeczeństwa to nie całe społeczeństwo, więc można by zachować jakąś analogiczną proporcję w pokazywaniu pana Joachima i jego kompanów.
Po drugie, media komercyjne kierują się logiką komercyjną, więc oglądalność jest priorytetem. Warto jednak zwrócić uwagę, że istnieją media komercyjne na rozmaitym poziomie. Istnieją brukowce i renomowane gazety. Można więc tworzyć wartość finansową firmy nie tylko korzystając z pomocy pana Joachima i jemu podobnych kolegów.
Po trzecie mamy media publiczne. Choć dziś ich konstrukcja finansowa sprawia, że niczym nie różnią się od komercyjnych, albo i niekiedy są gorsze, to jednak warto byłoby wspomnieć o tym modelu, można by się o niego nawet dopominać. On nie jest księżycowy, funkcjonuje w wielu krajach, i może w naszym kraju funkcjonować, jeśli będzie taka wola polityczna.
Media publiczne powinny spełniać funkcje wynikające z zasad zawodu dziennikarskiego: przedstawiać rzeczywistość wieloaspektowo, pokazywać jej uwarunkowania, w komentarzu wyjaśniać. Jest to szeroko rozumiana funkcja edukacyjna, niezbędna w państwie liberalnym, gdzie każdy z obywateli ma głos uczestnicząc w wyborze władz. Obywatel powinien rozumieć, by móc trafnie wybierać.
To, co może się dowiedzieć obywatel w sprawach publicznych zależy praktycznie w 100 proc. od pracy mediów. Od obywatela zależy jedynie to czy pojmie to, co mu media przestawiają. Jeśli źle przedstawiają, obywatel, nawet najinteligentniejszy, będzie rzecz źle pojmował.
To jest kwestia wyznawanych wartości. Obowiązuje reguła albo - albo. Innymi słowy, czasami staje się przed wyzwaniem, że trzeba o coś zawalczyć, wyzwaniem par excellence etycznym.
Media kształtują dziś obraz świata i bynajmniej nie są wyłącznie lustrem. Nie istnieje żadne lustro, nie ma automatu, nie można świata pokazać tak po prostu. Każda prezentacja jest interpretacją. Uciekają od odpowiedzialności ci, którzy mówią, że taka jest rzeczywistość i my ją będziemy pokazywać.
Praca nad merytorycznym i kompetentnym wyjaśnianiem rzeczywistości nie będzie priorytetem dziennikarstwa komercyjnego, jeśli zbytnio nastawi się ono na oglądalność. Wtedy bowiem wygrywają postaci wyraziste, wyraziste hasła, a nie argumenty. Nieproporcjonalnie dużo miejsca zajmują w takich mediach postawy skrajne, które de facto są mniejszościowe, bohaterami są ludzie krzykliwi, kontrowersyjni. To przyciąga uwagę. Jednak pokazywanie w głównych pasmach, a nie w działach osobliwości i dziwactw takich postaci jest ich reklamą, jest upowszechnianiem postaw skrajnych. Temu się nie da zaprzeczyć. I bynajmniej nie chodzi o nawoływanie do cenzury, do zniekształcania rzeczywistości. To jest wołanie o trafną interpretację rzeczywistości, ona bowiem dopiero tworzy obraz, w którym właściwe miejsce ma pan Joachim i jego towarzysze, czy też bohaterski pogromca wszelkiego zła w bliźnim swoim, mistrz wyszukiwania drzazgi w oku uwiedzionych liberalną ideologią mas ludzkich, pan Tomasz T. Nie należy uciekać przed odpowiedzialnością w tej kwestii, mówiąc, że ja tylko pokazuję jak się rzeczy mają. One się mają tak, jak je pokazuję.
Argumentacja, obiektywność i proporcje w prezentacji to są umiejętności wynikające z pewnej intelektualnej formacji. To jest trudna sztuka, należy jednak do warsztatu dziennikarskiego, warsztatu, który trzeba praktykować, by tę umiejętność posiąść i doskonalić. Warto więc zwrócić uwagę, że nadreprezentacja osób o postawach skrajnych, mówiących brednie w mediach jest relacją obustronną: obniża poziom dziennikarstwa.
Gdy bowiem rozmawia się z "osobą mówiącą głupstwa" (właściwie należałoby powiedzieć z kretynem, ale nie należy, by unikać brutalizacji języka publicznego), trzeba się dostosować do jego poziomu. Kto z kim przestaje, takim się staje. Dziennikarz musi swoimi pytaniami trafić w poziom, na którym funkcjonuje rozmówca. Nie wymaga to od dziennikarza wielkiego wysiłku. W rezultacie dziennikarz jest zwolniony z pracy intelektualnej, nie musi zdobywać rzetelnej wiedzy w przedmiocie rozmowy, bo gdyby zadawać "osobie mówiącej głupstwa" pytania merytoryczne to on ich nie zrozumie, i tak powie swoje, co zawsze mówi.
Nie potrzeba pracy merytorycznej, nie potrzeba przygotowywania się do pracy, bo cyrk sam się kręci, wystarczy posadzić "małpę" przed kamerą i włączyć przycisk w postaci dowolnego pytania.
Jeszcze jedna sprawa. Istnieje reguła: jak nie spróbujesz, nie zobaczysz. Jeśli nie spróbujesz zrobić programu na wysokim poziomie, nie zobaczysz jak z jego oglądalnością. Tutaj mamy do czynienia z przedwczesnym kapitulanctwem.
Być może bowiem dałoby się zrobić program na poziomie i mający oglądalność. Być może trzeba by w tym kierunku zrobić wysiłek. Być może nie jest tak jak pisał pan Miecugow, że winna jest głupia publiczność, może winni są także nieudolni, dziennikarze (nieudolni to złe słowo, bo robić program na poziomie z wysoką oglądalnością to byłoby raczej mistrzostwo, wybitność, czego przecież nie można wymagać od każdego). Ale, powtarzam, jak się nie spróbuje, to się nie wie. W skrócie: są dwa sposoby działania na rynku, reaktywny, lub proaktywny. Pierwszy jest gaszeniem pożaru: spada oglądalność, wypuszczamy małpy z klatek, druga jest tworzeniem nowej wartości, innowacja. Ta jednak wymaga metod prób i błędów, wymaga nastawienia twórczego i gotowości do ryzyka.
Podnoszenie jakości mediów publicznych to proces długotrwały, i bynajmniej nie konieczny (podobnie rzecz ma się na przykład z podnoszeniem poziomu edukacji). Trzeba by go jednak kiedyś zacząć.
Zabezpieczenie mediów publicznych finansowo może oznaczać, że zasadzą się tam koterie na łatwy pieniądz, a w takiej instytucji każdy pieniądz jest do przejedzenia. Z drugiej jednak strony zmuszanie mediów publicznych do finansowej rywalizacji jest katastrofą dla kultury polskiej. Dopiero dobry poziom dziennikarstwa mediów publicznych może sprawić, że także komercyjne media, te, które nie chcą być brukowcami, zaczną podnosić poziom, by zmniejszyć ewentualnie rażący kontrast.
Media publiczne mogłyby więc nadawać ton. Jeśli tego dziś nie robią, to jest to grzech wołający o pomstę do nieba. To wołanie do nieba jednak nic nie daje. Póki co bezczynność władz publicznych w tej kwestii pozostaje niewzruszona.