Jest coś niezwykle przejmującego w reakcji milionów ludzi na śmierć Anny Przybylskiej. Ktoś może w tym dostrzec przejawy jakiejś egzaltacji może, ale mam wrażenie, że jest ta reakcja
absolutnie autentyczna. Warto, jak sądzę, zastanowić się, dlaczego ta reakcja właśnie taką jest.
Kocham politykę, sport i muzykę poważną, ale przez szacunek dla Was, o tej ostatniej pisać nie będę
Chyba nigdy nie widziałem "na żywo" Anny Przybylskiej. Kilka razy z nią dłużej rozmawiałem przy okazji wywiadu, który przeprowadziłem z nią ponad rok temu. Anna nie chciała mówić o swej chorobie. Umówiliśmy się więc tylko, że zapytam ją czy chce o chorobie mówić. Wiedziałem, że nie chce. Umówiliśmy się więc na to jedno pytanie wyłącznie po to, by padło przez wielu oczekiwane pytanie, na które Anna miała odpowiedzieć tak jak chciała, czyli, najkrócej mówiąc, że o chorobie mówić nie chce.
Trochę się niepokoiłem oglądając w ostatnich dniach telewizję. Miałem bowiem wrażenie, że Annę, Anię, kreuje się na jakąś polską lady Di, na jakąś megacelebrytkę, pompując uczucia milionów do jakichś niebotycznych rozmiarów. Przypomnijmy, że Brytania zalewała się łzami po śmierci księżnej Diany, ale gdy łzy wyschły, a wyschły szybko, ta sama Brytania była nieco zażenowana, że dała się tak niebrytyjsko ponieść fali egzaltacji.
Ale choć niektórzy próbują z Anny zrobić polską lady Di, gdy już będzie po ziemskim pożegnaniu Anny, gdy już łzy wyschną, zażenowania żadnego nie będzie. Dlaczego? Bo Anna żadną polską lady Di nie była. Nie była tworem kreacji, nie była emfazą i egzaltacją. Przeciwnie. Była normalnością, uśmiechem niewymuszonym, wdziękiem autonomicznym, serdecznością. A przede wszystkim zwykłością i normalnością.
W tych naszych kilku rozmowach nie było w niej żadnej gry. O mężu mówiła "Jarek" albo "Bieniuk". Niby surowo, niemal ascetycznie, a z jakąś wielką czułością. O dzieciach wyłącznie z czułością, ale też bez jakiejkolwiek emfazy. Po prostu - z uczuciem. Jak matka.
Wtedy, dokładniej, jak lwica. Anna - lwica - matka, była wściekła. Wściekła, bo "paparuchy", jak mówiła o paparazzich, robiły zdjęcia, i jej i dzieciom. Bo ludzie z aparatami fotograficznymi odbierali jej spokój, odbierali spokój jej dzieciom, czając się pod domem i pod szkołą. Nie było w tym cienia egzaltacji urażonej gwiazdki. Była wściekłość matki, która chce, żeby jej dzieciom dać spokój.
Anna była niezwykła. I myślę, że jakoś tę jej niezwykłość, polegającą na absolutnej zwykłości, wyczuwały miliony ludzi. Stąd w ostatnich dniach ta spontaniczna, piękna, smutna, prawdziwa reakcja ludzi na jej śmierć. Bo młoda. Bo piękna. Bo dzieci. Bo mąż. Bo to niesprawiedliwe. Ale także dlatego, że, zwykli ludzie czytali Annę jako "naszą Anię".
Gdy rozmawiałem z Anną nie mówiła ona o swej chorobie. Jeśli już to raczej w sensie - jestem chora, gdy próbują mnie pozbawić normalności, gdy próbują naruszyć mój świat, zajrzeć tam, gdzie nikt zaglądać nie ma prawa, bo jest to świat wyłącznie Anny, Jarka, trójki ich dzieci i najbliższych. Była w niej, oj była, absolutna pasja. I przeklinała, oj naprawdę najbardziej mięsistym mięsem przeklinała tych, którzy jej świata chcą ją pozbawić.
Więc na czym polega ten fenomen Anny sprawiający, że dziś płaczą albo ocierają ukradkiem łzy ludzie, którzy ani jej nie znali, ani jej filmów nie oglądali, ani namiętnymi oglądaczami seriali nie byli. No właśnie nie na tym, że była ona nadzwyczajna i niezwykła. Ale dlatego, że była w swej zwyczajności zwykła, aż niezwykła.
I właśnie dlatego jakimś cudem albo mocą owej zwykłości nie padła ofiarą hejterstwa. Owszem, nawet dziś można o niej znaleźć w internecie jakieś wpisy negatywne, ale to jest naprawdę, w każdym sensie, margines. Bo moc zwykłości i normalności Anny była właśnie taka, że nie uległa jakimś cudem hejterstwu, które każe wziąć pod obcasy każdego, gdy udziałem jego jest sukces albo szczęście.
Poruszające były słowa rodziny Anny. Nie chcemy kondolencji, nie chcemy kwiatów, jeśli już, dorzućcie kochani parę złotych na tych, którzy tak jak Ania walczą o życie, o przeżycie, o szczęście, o czas. Tylko tyle? Aż tyle.
Choć jest więc ta apoteoza Anny trochę sztuczna, choć stawianie ją na pomniki trąci jakąś nachalnością, to - tak myślę, to co jest jej dziedzictwem, świadectwem, obroni się i wytrzyma próbę czasu. Bo właśnie nie jest tym czymś ani niezwykłość ani nadzwyczajność, ale właśnie zwyczajność. I prostota. I miłość.
To może jest najprawdziwsze człowieczeństwo Anny. Jak wiele potrafi nam dać. Także po śmierci.