W ciągu ostatnich kilku miesięcy media niezależnie od orientacji politycznej co jakiś czas "wyskakują" z opisem opresyjnie działającego systemu opieki zastępczej w naszym państwie. Co trochę jakaś rodzina ma niesłusznie odebrane dziecko, bardzo je kocha i zrobi wszystko, by dziecka nie stracić. Emocje są przy tym bardzo autentyczne, bo rzadko kiedy bywa tak, że rodzice chcą się pozbyć własnych potomków. Piękny news, chwytliwy, można pomóc skrzywdzonym ludziom. Polacy lubują się w takich sprawach ostatnio. Dodatkowo - sąd, pomoc społeczna, ośrodki interwencji kryzysowej nabierają wody w usta. Nie chcieli gadać - ich sprawa. Przecież się zwracaliśmy o wypowiedź w sprawie.
Jako naród mamy tendencję do sakralizowania różnych rzeczy. Jedną z naszych świętości jest rodzina. Słowa nie można złego powiedzieć na jej temat, a już mieć jakieś zastrzeżenia - to prawie zbrodnia. To dobrze, że są rzeczy ważne, ale niech takie przekonanie nie przesłania nam tego, że są takie rodziny, którym daleko do świętości. Bardzo daleko. Dorota Zawadzka w niedawnym tekście "
Więzy rodzinne" podaje przykład takiej rodziny. Pracuję z młodzieżą, która doświadcza różnego rodzaju przemocy ze strony tych, którzy powinni przede wszystkim powinni chronić: swoich rodziców. Wiem jak straszne są po tym konsekwencje: nieumiejętność poradzenia sobie w dorosłym życiu, alkoholizm, samobójstwa, konflikty z prawem. Nasze więzienia pełne są tych, którzy wychowywali się w "świętych rodzinach", których "sacrum" nikt nie chciał naruszyć.
Pełne emocji przekazy o "krzywdzonych rodzinach" uruchamiają lawinę nienawiści, agresji i lęku wobec przedstawicieli służb pomocowych, którzy często, ze względu na niezbyt dobre wsparcie, z którego sami korzystają, muszą samotnie mierzyć się nie tylko z szukaniem tego, co jest dobre dla konkretnego dziecka, ale i falą społecznego ostracyzmu. To bardzo ciężkie do uniesienia dla pojedynczych pracowników OPSów i innych służb. Niestety, obserwuję tendencję wśród nich do "niewychylania" się i nie podejmowania się spraw, które mogą być potencjalnie "medialne". I za to po części ponosicie odpowiedzialność koledzy dziennikarze.
Problem nie dotyczy tylko pracowników służb pomocowych, ale i zwykłych ludzi, sąsiadów osób, które potencjalnie mogą potrzebować wsparcia. W dużej mierze szereg interwencji rozpoczyna się właśnie od tych, którzy nie chcą być bezczynni wobec krzywdy dzieci, dorosłych. Tyle, że w kraju, który ma bogate tradycje rozstrzeliwania przez partyzantkę konfidentów, taki akt wymagał sporej cywilnej odwagi jeszcze przed medialnymi nagonkami na służby. Teraz, gdy rozmawiam z ludźmi na przykład w czasie szkoleń na których poruszam problem niebieskiej karty, pukają mi się w czoło i twierdzą, że nie będą się przyczyniać do krzywdzenia dzieci i odbierania ich rodzicom.
Dla Państwa informacji: odbieranie pełni praw rodzicielskich to ostateczny i tak na prawdę rzadko potrzebny i stosowany środek zapobiegawczy. Znacznie częściej stosuje się ograniczenia (czyli nadzór kuratora rodzinnego), kieruje się rodziny na terapię, mediację. Do odebrania praw dochodzi dopiero wtedy, gdy inne środki zostaną wyczerpane.
Problem robi się wtedy, gdy rodzice zamiast próbować zmieniać życie swoje i dzieci, którym wyrządzają krzywdę, organizują działania których celem jest udowodnić sobie i innym, że nie są złymi rodzicami. Że to system się ich niesłusznie czepia. Potrafią wówczas uruchamiać znajomości, media, tylko po to, by nic nie zmieniło się w ich rodzinie: zaniedbania, przemoc, nadużycia. Tak na prawdę w większości bronią własnego wizerunku w oczach samych siebie. A gdy dostaną wsparcie ze strony świata - tylko umacnia ich to w przekonaniu, że niczego złego nie robili. Wykorzystują dziennikarzy, którzy dosyć naiwnie dają się nabierać na opowieści o tym, że w naszej rodzinie nic złego się nie dzieje. Te opowieści są spójne i wiarygodne, gdyż oddają to, jak skonstruowany jest świat osoby realnie krzywdzącej swoje dziecko. Albo krzywda jest żadna, albo winny jest ktoś inny, albo to instytucja się uwzięła. Te osoby tak uważają - jest to dla nich prawda, której bronią jak niepodległości. Bo alternatywą jest przyznanie, że szkodzę własnemu dziecku. A na tę prawdę gotowych jest niewiele osób. W dodatku, nie ma jak skorzystać ze zwykłych "dziennikarskich" narzędzi - relacji drugiej strony. Instytucje, specjaliści są związani tajemnicą zawodową, która służy temu, by poszkodowani doświadczyli jak najmniejszych traum związanych z upublicznianiem bardzo dla nich wstydliwych faktów. Bo bycie poszkodowanym wiąże się ze wstydem. Zawsze. Często na długie lata. Wiele czasu zabiera ofiarom uporanie się z poczuciem winy, wstydu, wściekłości na samych siebie. A takie dodatkowe cierpienia fundują swoim dzieciom rodzice, którzy wybierają walkę "z systemem" poprzez nagłaśnianie sprawy zamiast skorzystania z pomocy. Z reguły opowiadają o tym, że oni "tylko". Na przykład raz dali klapsa, "tylko" nie mają pieniędzy, "tylko raz" zostawili dziecko w domu czy nie dali jeść. Tak działają ich własne mechanizmy obronne. Z doświadczenia wiem, że takie "tylko" ma niewiele wspólnego z rzeczywistością i takich "tylków" jest znacznie więcej.
Nie twierdzę, że nasz system wsparcia ludzi krzywdzonych we własnych rodzinach jest idealny. Nie jest. Brakuje w nim wielu elementów, na przykład zwyczaju superwizowania własnych działań - popatrzenia oczami innej osoby na podejmowane przez siebie decyzje w kontekście tego, co dzieje się w rodzinie. To jednak nieco inny temat. Apeluję natomiast o rozwagę w "nagłaśnianiu" przypadków "krzywdzenia" rodzin przez instytucje pomocy społecznej. Jeśli nie macie Państwo pewności co do tego, co mówi rodzina, można skorzystać z pomocy zawodowego superwizora, który jest w stanie określić na ile wiarygodna jest opowieść, z którą przychodzi do Was "skrzywdzony" ojciec czy matka. Bo możecie bardzo zaszkodzić.
Przydało by się nam wszystkim odrobina więcej zaufania. Do siebie nawzajem, ale i instytucji pomocowych. Przecież nie pracują w nich sami niekompetentni idioci czerpiący satysfakcję z widoku krzyków odbieranych dzieci. Nie wszyscy sędziowie rodzinni są przekupieni przez mafię pracowników socjalnych handlujących żywym towarem. Co nie znaczy, że nie występują przypadki niekompetencji czy zaniedbań.